poniedziałek, 17 września 2012
Zapach Ciemności. - Prolog
Opowiadanie, które dzisiaj zacznę tu wstawiać, powstało dzięki temu, że miałam z kim tchnąć życie w postacie. Byłoby lepsze, gdyby nie fakt, że to ja zajęłam się jego korektą. Ale jest, jakie jest. Kto chce niech czyta.
_____________________________
~ Prolog ~
Las dzielący Silverymoon od Lamentu Nad Wodą był stary i od dawien dawna okryty złą sławą. Wiele niebezpieczeństw czyhało w nim na podróżników, zbirów czy nawet myśliwych, którzy myśleli, że znają go jak własną kieszeń. Pogrążony w całkowitym mroku i ciszy, od czasu do czasu przerywanej piskiem uwięzionego gdzieś zwierzęcia czy też tajemniczym szmerem, nie zachęcał do nocnych wędrówek. A jednak czasami znajdowali się śmiałkowie, którym ciemność była niestraszna. Troje mężczyzn o dość wątpliwej reputacji, kroczyło jedną z wydeptanych, leśnych ścieżek. Dwóch z nich ciągnęło za sobą rannego, nieprzytomnego człowieka.
- Może trzeba było go zostawić na skraju lasu? – burknął cicho jeden z nich, rozglądając się dookoła. Nie podobała mu się ta okolica, mimo że mieli dwie pochodnie i broń.
- Po co? Mała strata, jak zdechnie. Przynajmniej nie będzie sprawiał problemów – rzucił oświetlający drogę dryblas, na oko przywódca bandy, bowiem był z nich najbardziej rosły.
- Niby tak, ale może gdybyśmy go potrzymali, to rodzinka sypnęłaby złotem? Wiesz, ukochany synuś, w dodatku szanowany artysta.
- Zapomnij. Szkoda czasu na opiekę i pilnowanie jakiegoś paniczyka. Niedługo jarmark, to z pewnością trafi nam się jakaś kupiecka karawana. Zarobimy dwa razy tyle, a i kłopotu będzie mniej – ton mężczyzny nie znosił sprzeciwu.
Pozostawiwszy na pastwę leśnych stworów rannego człowieka, opryszkowie ruszyli z powrotem w stronę miasta, zapewne po to, aby okraść jakiegoś mało uważnego szlachcica błąkającego się po ulicach Silverymoon.
***
Wycieczki po lesie urządzał sobie zazwyczaj wieczorami, o ile miał na nie czas i ochotę. Wymagająca praca perfumiarza nie pozwalała mu na codzienny odpoczynek, a to wiązało się z brakiem możliwości wyjścia na samotny spacer w leśnych ciemnościach.
Nie zabrał pochodni, wszak nie była mu potrzebna. Chciał pogrążyć się na kilka chwil w ciemnej otchłani, aby docenić światło księżyca, kiedy już wyjdzie z lasu. Brnąc tak na oślep, potknął się o coś i wyrzucając z siebie stek przekleństw, upadł na poły na ziemię, na poły na ludzkie ciało. Mruknął coś niezrozumiale, zbierając się jak najszybciej na równe nogi.
- Co do… - Zerknął na leśne poszycie. Niewyraźnie rysowała się nań sylwetka mężczyzny, który jęknął cicho, zapewne z bólu, bowiem perfumiarz oprócz niezwykłej woni ciała osoby leżącej na ziemi, wyczuł też zapach krwi.
Sam nie wiedział, czym kierował się jego umysł, gdy kazał mu podnieść mężczyznę i zabrać do domu. Może poczuł się zobowiązany do wyniesienia go z lasu, gdzie zginąłby pewną śmiercią, a może wiedziony był dziwnym przeczuciem, że jeśli zostawi tutaj nieznajomego, to będzie miał wyrzuty sumienia. Poza tym ten oszałamiający zapach, który zawładnął jego nozdrzami, kiedy tylko znalazły się blisko szyi rannego, z pewnością prześladowałby go w snach i nie pozwalał w spokoju tworzyć nowych receptur.
Dom perfumiarza był połączony z pracownią i sklepem, w którym wyroby sprzedawał czeladnik pomieszkujący kątem u swojego pracodawcy. Uczeń Lamberta nie spał, kiedy jego pan wrócił do domu.
- Co się stało, proszę pana?
Chłopak wyglądał na niesłychanie zatroskanego. Jego pan nigdy nie wracał ze spacerów w towarzystwie. A co dopiero w takim towarzystwie.
Lambert położył rannego na łóżku i zaczął rozpinać mu koszulę.
- Cyziu - zwrócił się do czeladnika, nie przerywając pozbawiania poranionego mężczyzny odzienia. - Biegnij zaraz do uzdrowiciela. Niech tu przyjdzie jak najszybciej.
Chłopak, bez słowa pokiwał głową i wybiegł z domu.
Nieznajomy poruszył się niespokojnie, jęcząc niezrozumiałe słowa. Perfumiarz przytrzymując go za ramię, odgarnął ostrożnie włosy z jego czoła i aż skrzywił się, kiedy zobaczył rany na twarzy. Ciężko mu było określić w jakim wieku jest mężczyzna. Mało tego, nie był nawet w stanie powiedzieć, czy to aby na pewno jest mężczyzna, czy jeszcze chłopiec. Cała twarz nieznajomego była brudna od krwi. Na policzkach przykleiły się liście i igliwie. Włosy posklejane miał w strąki od sączącej się z ran krwi, a na szyi była widoczna paskudna rana od noża. Jednak nie to było najgorsze. To, co przeraziło perfumiarza nie na żarty, było skupiskiem ran ciętych, siniaków, brudu i zaschniętej krwi w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy rannego. Najwyraźniej ktoś nie chciał, by mężczyzna był kiedykolwiek w stanie go rozpoznać.
Lambert zostawił na chwilę rannego i poszedł po miskę z wodą. Nie wierzył w to, co widział. Jak można tak zmasakrować człowieka? Kiedy wrócił i zaczął powoli pozbywać się brudu z twarzy i torsu mężczyzny, ten ożywił się nagle i zdawał się mieć ochotę na ucieczkę. Odsunął się nerwowo od perfumiarza i dość niewyraźnie wybełkotał prośbę by ten zostawił go już w spokoju, że ma dość i że kolejny cios go zabije.
Majaczył. Lambert ujął go delikatnie za ramiona i przytrzymał na łóżku.
- Spokojnie - powiedział łagodnie, stwierdzając w myślach, że mężczyzna ma potwornie wysoką gorączkę. - Jesteś już bezpieczny. Nie kręć się. Muszę cię obmyć i rozebrać z tego brudnego odzienia.
Ranny wsłuchał się w głos, który do niego tak łagodnie przemawiał i uspokoił się. Pokiwał głową na znak, że zrozumiał, ale skulił się rażony niemiłosiernym bólem. Wyglądał, jak małe pisklę wyrzucone z gniazda.
- Dobrze już, nie ruszaj się. - W ręce Lamberta ponownie znalazła się mokra szmatka, a z ciała pokrzywdzonego zaczęły znikać ślady brudu i zaschniętej krwi.
Niedługo potem pojawił się uzdrowiciel. Wyprosił Lamberta i Cyzia z pokoju i bardzo długo, uważnie badał rannego. Założył mu opatrunek na oczy a pozostałe rany zasmarował maścią.. Kiedy wychodził z pokoju jego mina powiedziała więcej niż słowa. Pokręcił przecząco głową i wyjaśnił Lambertowi, w jakim dokładnie stanie jest jego gość i jak należy się teraz nim zajmować.
Opieka medyka pomogła. Ukoiła ból na tyle, że ranny zasnął. Nie był to jednak spokojny sen. Rzucał się, kręcił, płakał. Co chwilę wybudzał się i krzyczał. Wydarzenia w lesie powracały do niego raz za razem. Lambert nie odstępował go na krok. Czuwał przy nim przez całą noc. Ocierał pot z czoła, uspokajał. Mówił cicho i łagodnie i widać było, że jego głos działa na chorego kojąco.
Siedział przy łóżku, bo spać i tak by nie spał. Nie, gdy miał w domu obcego człowieka. I to w swoim pokoju.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zaczyna się ciekawie. Tajemniczy las, ranny nieznajomy. Mam tylko nadzieję, że nie okaleczono go trwale i nie będzie niewidomy. Z drugiej strony skoro to miejsce miało taką złą sławę dziwne, że ten perfumiarz nie bał się zabrać do domu tego chłopaka.Chyba ten zapach faktycznie zamieszał mu w głowie.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Oczywiście nic Ci nie zdradzę.
OdpowiedzUsuń