Ach,
i oczywiście Cyziu odwiózł Katarzynę do domu i przez dobre piętnaście minut bez
przerwy słuchał jak służka paplała do Morgany, że panicz jest w domu
perfumiarza nawet dobrze traktowany, rudy dba o niego i zmienia mu opatrunki a
wieczorem to nawet go na spacer do ogrodu zabrał. Tylko nie rozumiała dlaczego
nawet w nocy perfumiarz spal w pokoju razem z paniczem, skoro pieluch to już
dawno Crispinowi zmieniać nie trzeba. No i na domiar wszystkiego Cyzio na
przywitanie uraczył ją obsypaniem mąką kiedy ona tylko chciała upewnić się czy
panicz jest dobrze karmiony i nie musi jeść surowego mięsa lub niedogotowanych
jarzyn. Ogólnie w domu jest ład i spokój a panicz wygląda na szczęśliwego nawet
zdrowego chociaż bandaż na oczach skutecznie uniemożliwił zerkniecie na
rany. No i oczywiście był medyk i Katarzyna zostawiła pieniądze a wróciła bo
panicz kazał zająć się panią.
Cyziu
wysłuchał wszystkiego w milczeniu, warcząc w myślach na Katarzynę i jej
nieokrzesanie. Kiedy było mu dane dojść do słowa, potwierdził, ze panicz jest
traktowany z należytym szacunkiem i pożegnał się z panią Morganą chcąc jak
najszybciej wrócić do siebie.
Zaś kolejny dzień rozpoczął się od pisku Cyzia i dźwięku tłuczonego naczynia, a może kilku.
Crispin
radził sobie ze swoją ślepotą coraz lepiej. Poruszał się już po pokoju w miarę
sprawnie a i dojście do toalety i kuchni nie sprawiało mu wielkiego kłopotu.
Jedynie na dwór nie potrafił jeszcze wyjść samodzielnie. Ale, kiedy usłyszał
pisk i brzdęk, zerwał się z łóżka, na którym siedział i oglądał dotykiem
kawałek gałązki, jaki przyniósł mu Cycio i ruszył w stronę kuchni.
W
kuchni jednak nikogo nie było. Ciche błagania Cyzia dobiegały z pracowni,
znajdującej się na drugim końcu domu. Rozległ się znowu hałas tłuczonego szkła,
a zaraz po tym niezrozumiałe słowa, z pewnością wypowiedziane przez
Lamberta.
Cóż,
jeśli chory chciał wiedzieć co się stało, musiał zdać się na swój słuch.
Przesuwając dłońmi po ścianie, ruszył dość niepewnie w stronę, z której słyszał
głosy. Szedł wolno i bardzo ostrożnie. W tamtym końcu domu jeszcze nie był,
więc ciężko mu było powiedzieć czy nie znajdują się na jego drodze jakieś
przeszkody.
W
końcu, bez potykania się i większych uszczerbków na zdrowiu, udało mu się
dotrzeć bezpiecznie do drzwi pracowni, położył rękę na klamce i przez chwilę
zastanawiał się czy wypada mu wejść do środka.
-
Proszę, tylko nie znowu... - błagał cicho Cyziu, przy wtórze szlochu i
niezrozumiałego buczenia ze strony Lamberta.
Poza
tym, rzeźbiarz nie słyszał żadnych podejrzanych dźwięków, które można by
odbierać dwuznacznie czy coś w tym stylu.
Zastukał
lekko w drzwi i nie czekając na zaproszenie, otworzył je i stanął w progu.
-
Przepraszam... - powiedział dość niepewnie, bo nie wiedział czy za chwilę nie
zostanie wyrzucony, lub nie oberwie czymś co poleci w jego stronę. -
Usłyszałem raban i przestraszyłem się, że coś się stało.
-
Nie, nie, wszystko w porządku - wyrzucił z siebie gwałtownie Cyziu, stając
zaraz przed mężczyzną. Mimo feerii zapachów, jaka zaatakowała Crispina, mógł on
wyczuć w powietrzu woń świeżej krwi. - Nic się nie stało, to tylko drobne
skaleczenie. Fiolka spadła.
Tak,
zdecydowanie zapachów było w tym miejscu o wiele więcej niż w całym domu i
trudno było wyłapać właśnie ten metaliczno krwawy. Jednak zmysły Crispina
przejmowały coraz bardziej funkcję 'widzenia' więc potrafił już wyłapać
najbardziej charakterystyczne zapachy lub dźwięki. Wyciągnął rękę przed siebie
i ruszył do środka.
-
Na pewno Cyziu? - zapytał spokojnie, jednak w jego głosie dało się wyczuć
niedowierzanie. - Gdzie jest twój pan? - No tak, słyszał go przed wejściem, ale
teraz nie usłyszał ani słowa więc... Oby tylko nic mu się nie stało.
Przed
Crispinem stał Cyziu, który nie dał mu wejść do środka. Złapał mężczyznę za
rękę.
-
Panie Crispinie, proszę wracać do siebie. Jak tylko tu posprzątam, to zaraz do
pana przyjdę - Chłopak nie był taki pełen życia i radości jak zawsze. Teraz
dominowała w nim stanowczość i powaga.
-
Dobrze.
Wyswobodził
rękę z uchwytu Cyzia i cofnął się. Och, gdybyż to był jego dom i jego
służący... No ale nie był. Crisp był tu tylko gościem i to jeszcze takim,
którego trzeba było pielęgnować, nie miał prawa do protestów czy
stanowczości wobec służby. Zaciskając zęby ze złości, ruszył z powrotem do
swojego pokoju. Całą drogę pokonał w zaskakująco szybkim tempie. Prowadziła go
złość. Co z tego, że tym razem nadział się na coś piszczelem i nabił sobie
bolesnego siniaka? To nie było teraz ważne. Dotarł do drzwi ale nie wszedł do
środka. Jeśli miał siedzieć w pokoju i słyszeć kolejne dźwięki, które będą go
niepokoić, wolał już zaryzykować i odszukać drogę do ogrodu by tam postarać się
o uspokojenie nerwów.
Drogę
do ogrodu? Widocznie chciał się nadziać jeszcze na szafkę i nieomal spaść ze
schodów, gdyby nie Cyziu, który w ostatniej chwili chwycił go w pasie i
pociągnął do tyłu.
-
Czy pan doszczętnie zgłupiał? W piżamie, bez butów i samemu do ogrodu? Toż to
naprawdę... - Chłopak pokręcił głową, puszczając Crispina i stając przed nim. -
Jeśli pan czegoś potrzebuje, to niech pan dzwoni, przecież przyniosłem panu
dzwoneczek.
-
Nie potrzebuję, Cyziu. Poradziłbym sobie - cedził słowa bardzo wolno i bardzo
wyraźnie, powstrzymując się od wybuchu złości. Chłopak przecież nie zawinił
niczym, wręcz przeciwnie, wypełniał swoje obowiązki. - Chciałem po prostu wyjść
na powietrze. Nie mam nastroju na siedzenie samotnie w pokoju. A poza tym...
Nieważne już. Zaprowadź mnie do ogrodu, proszę.
-
Dobrze, proszę pana - sprowadził go ze schodków i zaprowadził do ogrodu, gdzie
posadził na ławce. Po chwili odszedł, by za kilka minut pojawić się z kocem i
butami. Opatulił Crispina. - Pan będzie... zły, jak pozwolę się panu przeziębić
- mruknął cicho, dość niewyraźnie, po czym zaczął ubierać mężczyźnie buty.
-
Myślę, że twój pan i tak jest dzisiaj w dość podłym nastroju - Oczywiście
pozwolił się okryć i ubrać sobie buty. Nie miał ochoty na sprzeczki i dodatkowe
kłopoty dla chłopaka. - Jeśli nie masz nic do roboty to mam do ciebie jeszcze
jedną małą prośbę.
-
Tak? - Stanął z rękami splecionymi za plecami i wpatrzył się wyczekująco w
Crispina. Musiał zachować trzeźwość umysłu, mimo że miał ochotę biec do
Lamberta i sprawdzić, co ten znowu wyczynia.
-
Przynieś mi z pokoju gałązkę, którą zostawiłem na łóżku i dłuto. Powinno leżeć
na szafce. - Tak, zdecydowanie praca byłaby teraz najlepszym wyjściem dla
uspokojenia się. - Chyba, że jednak zostaniesz i wyjaśnisz mi co stało się w
pracowni?
Nadzieja
matką głupich, prawda? Tylko, że Crispina aż skręcało w środku od niewiedzy. A
co jeśli jego Rudy Anioł poranił się lub zrobił sobie większą krzywdę? Przecież
słyszał tłuczone szkło. I nie, nie uwierzy, że to była jedynie fiolka.
-
To nic interesującego. Pospadało kilka naczyń i tyle. Czasami tak się zdarza,
bo podłoga w pracowni jest dość nierówna i szafki się chwieją, gdy się chodzi -
chłopak mówił tak płynnie i pewnie, że nie było możliwości, żeby kłamał. Cóż,
widocznie w istocie tak właśnie się stało, jak rzekł.
-
No dobrze, idź już. Nie trzeba nic więcej. Posiedzę tu a ty możesz ewentualnie
przyjść po mnie za jakieś trzy godziny. Nie chcę zabierać cię twojemu panu.
Zmykaj - Uniósł rękę i machnął nią pospieszając chłopaka do oddalenia się.
Niech już idzie. Niech da mu chwile na pomyślenie i uspokojenie się. Może i nie
kłamał ale Crispina i tak nie uspokoił całkowicie.
-
Tak jest.
Chłopak
oddalił się pospiesznie. Crispin siedział w ogrodzie przez całe trzy godziny.
Mógł nacieszyć się ciszą i spokojem. Nikt mu nie przeszkadzał.Co prawda
nie siedział w miejscu przez cały ten czas, bo tyłek by mu zdrętwiał, ale
jednak był na ławce, kiedy usłyszał ciche kroki na kamieniach i w
powietrzu pojawił się znajomy zapach. Bowiem, gdy rzeczony czas minął, pojawił
się obok osobnik pachnący miętą, cytryną i krwią. Lambert stał w milczeniu i
przyglądał się mężczyźnie. Chory podniósł głowę znad drewienka, które trzymał w
rękach i już miał się odezwać gdy usłyszał kolejne kroki i głos Cyzia, który
mruknął coś niewyraźnie.
-
Już? - zapytał Crispin zdziwiony, że tak szybko minęły mu godziny spędzone w
ogrodzie. Jedyne, czego mu brakowało to towarzystwa Lamberta i może jakiegoś
lekkiego posiłku.
-
Tak, proszę pana. Robi się ciemno i chłodno, więc lepiej żeby pan wrócił do
siebie do pokoju.
Chłopak
mówił cicho, ale zupełnie poważnie. Dawna radość zawsze pobrzmiewająca w jego
głosie, teraz gdzieś się skryła. Z pewnością stały przy Crispinie dwie
osoby, ale jedna z nich tylko patrzyła, nie odzywając się ani słówkiem.
-
Lambert?
Niewidomy
nie chciał już dłużej udawać, że nie wie o obecności perfumiarza. Wyciągnął
rękę w stronę głosu Cyiza, z nadzieją, że i Lambert tam właśnie stoi. Owszem,
nie miał chęci na siedzenie tu po nocy ale, choć zachował się niegrzecznie
wobec Cyzia, chciał najpierw usłyszeć głos Lamberta a dopiero potem wrócić do
pokoju. Głos pełen powagi, jakim teraz mówił chłopak wzbudzał w nim rosnący
niepokój.
Rozległy
się kroki. Ktoś odszedł, ale ciężko było stwierdzić kto. W ogrodzie zapadło
milczenie. Osoba, która została, zbliżyła się do Crispina i chwyciła jego rękę
w swoją dłoń owiniętą bandażem. Kiedy tak wyczekująco czekała, aż chory się
podniesie, zapach mięty i cytryny wciąż unosił się w powietrzu.
Dłoń,
którą rzeźbiarz poczuł we własnej była ciepła i większa niż dłoń Cyzia. Tylko
dlaczego była na niej rękawiczka albo... Albo bandaż! Ujął podaną mu dłoń w
swoje obie ręce i przejechał palcami po opatrunku aż do palców. Tak,
zdecydowanie to nie były palce Cyzia. Znał te palce bardzo dobrze. I znał ten
zapach, który teraz nasilił się i nie zniknął wraz z cichnącymi krokami.
-
Lambert... - mruknął, podnosząc się z ławki, zrzucając na ziemię koc i
drewienko, które na nim leżało. - Co się stało?
-
Nic. Fiolki się tylko pobiły - Głos perfumiarza był wyprany z emocji. Mężczyzna
mówił cicho, prawie niesłyszalnie, a w dodatku jakoś tak słabo. - Zaprowadzę
cię do pokoju. Chcesz? - Przyglądał się choremu uważnie. Dłoń drżała od
czasu do czasu, zapewne z zimna, wszak wieczory w Lamencie były dość chłodnawe.
-
Skoro one się pobiły, to po cholerę ty pchałeś tam ręce? - Ruszył w stronę, jak
mu się zdawało, domu.
Nie
podobał mu się nastrój jaki panował dzisiaj. Stało się coś. Był pewny, że się
stało ale jak ma to wyciągnąć od Lamberta?
-
Zjesz ze mną kolację?
-
Jeśli chcesz.
Lambert
pociągnął go lekko w stronę domu. Przez całą drogę do pokoju się nie odzywał, a
i później mruknął coś tylko o kolacji i wyszedł. Zanim perfumiarz wrócił z
kolacją, Crispin zrzucił buty i siedział na łóżku w oczekiwaniu na powrót
swojego gospodarza. Rudy przyszedł z dwoma talerzami, z których jeden wylądował
na kolanach Crispina. Lambert w ciszy zaczął jeść.
Crispin
owszem, zaczął jeść, ale milczenie Lamberta wyprowadzało go niemal z równowagi.
Pochłonął kolację w rekordowym tempie, choć biorąc pod uwagę wyśmienity smak
jedzenia było to niemal jak świętokradztwo. Odstawił talerz na szafkę i
poklepał miejsce na łóżku tuż obok siebie.
-
Usiądź tu, proszę. Chce byś był bliżej.
Lambert
odstawił więc swój talerz, w którym tylko trochę podzióbał jedzenia i usiadł we
wskazanym miejscu. Nie miał apetytu ani na jedzenie, ani na rozmowy, toteż w
milczeniu wpatrzył się w Crispina i tak tkwił, niemal wyłamując sobie palce z
poranionych dłoni.
Rzeźbiarz
odszukał dłońmi Lamberta i jego zabandażowaną rękę, którą zamknął w uścisku
swoich dłoni i uniósł lekko w górę.
-
Jesteś dzisiaj strasznie nieobecny. Masz jakiś problem? A może powodem jest
moja obecność? - No tak, nie ma to jak doszukiwać się swojej winy we wszystkim
co złe. - Powiedz mi co się stało, proszę.
-
Wszystko jest w jak najlepszym porządku, nie musisz się martwić - odpowiedział
poważnie, bez nawet cienia jakiejś głębszej emocji, lecz obejmując niewidomego
ramieniem i przytulając do siebie na krótko.
Tak,
tak. Crispin widzieć nie widział ale znał już różne tonacje głosu Lamberta i
wiedział, że jednak coś jest nie tak jak powinno. Lambert, który był dla niego
taki dobry i który dbał by wracał do zdrowia, teraz najzwyczajniej w świecie
coś przed nim ukrywał. No i jeszcze ten uścisk. Nie, to nie było normalne
zachowanie perfumiarza. Na twarzy Crispina odmalowała się troska i
zakłopotanie.
-
Lambert, wiem, że to nie moja sprawa, bo nie znam cię i jedynymi powodami, dla
których mnie tu znosisz jest mój stan zdrowia i twoje dobre serce - Położył
dłoń perfumiarza na łóżku a sam odwrócił się na nim tak, że teraz siedział po
turecku, przodem do gospodarza. Pochylił się trochę w jego stronę i przyciszył
głos. - Słyszę, w twoim głosie, że coś się stało, ale jeśli nie chcesz, nie
będę pytał. Martwię się jednak, wiedz o tym. I nie, nie dlatego, że zająłeś się
mną kiedy tego potrzebowałem. Martwię się, bo jesteś niezwykłym człowiekiem i
... i... zależy mi na tobie - Czy on to faktycznie powiedział? Czy zdobył się
na to? Teraz było za późno by się nad tym zastanawiać.
-
T-to bardzo mało wiesz... - Lambert zabrał swoją dłoń i przycisnął do własnej
klatki piersiowej, przykrywając drugą. Patrzył na Crispina spode łba, zupełnie
nie przejmując się tym, że moczy sobie spodnie i koszulę własnymi łzami. Jednak
w jego głosie nie było słychać smutku. Tylko chłodna obojętność, która dziś w
nim dominowała. - I nie mów, że ci zależy. Nie musisz mówić takich rzeczy. Daję
ci dach nad głową i opiekę, bo tak chcę. Nie oczekuję nic w zamian. Po prostu
tak jest i już.
-
A ja nie mówię tego dlatego, że chcę się odwdzięczyć. Nie jestem typem
człowieka, który mówi coś tylko dlatego, że tak wypada.
Zabolało.
Cholernie zabolało Crispina to, że Lambert mógł tak właśnie odbierać wszystkie
jego gesty lub słowa. Złość na ślepotę nabierała w nim rozpędu. Nie widział! Do
jasnej cholery, nie widział twarzy Lamberta i nie wiedział jakie dokładnie
emocje teraz nim targały. Odruchowo wyciągnął rękę w stronę twarzy perfumiarza
by choć dotykiem przekonać się co się teraz z nim dzieje. Ale czy ten pozwoli
mu na to?
Nie,
nie pozwolił mu. Chwycił jego dłoń w ostatniej chwili. Zaraz przed tym, jak
niemal dotknęła jego zapłakanej twarzy. Perfumiarz nie odezwał się ani słowem.
Wpatrzył się w Crispina i siedział tak, trzymając jego dłoń w swojej, aby ten
nie próbował raz jeszcze.
Rzeźbiarz
znieruchomiał, kiedy został tak brutalnie powstrzymany przed dotknięciem twarzy
Lamberta. teraz nabrał pewności co do tego, że dzieje się źle.
-
Przepraszam... - wyszeptał, zabierając rękę.
Nigdy
się nikomu nie narzucał. A skoro perfumiarz nie chciał by Crispin był teraz
blisko niego... Opuścił twarz i chciałoby się powiedzieć że wbił wzrok w
kolana, tylko, że on przecież nie widział. Zacisnął zęby i starał się uspokoić.
-
Jesteś zdenerwowany, czemu? - Cóż, albo Lambert był tak głupi, albo takiego
zgrywał, a może po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości, że ktoś poza Cyziem
się o niego martwi. Owszem, pozwolił Crispinowi zabrać rękę, sam nawet położył
dłoń na ramieniu chorego.
-
A czy nie powiedziałem ci przed chwilą, że się o ciebie martwię? - Zacisnął
dłonie w pięści i rozpostarł po chwili palce, kładąc dłonie płasko na kolanach.
- Czy to naprawdę takie dziwne, że mogę się martwić? Nie wiem jakie masz o mnie
zdanie. Najwyraźniej uchodzę w twoich oczach za bezdusznego mieszczucha, który
nie ma za grosz uczuć.
-
Nie, to nie tak, tylko... no po prostu... - Westchnął ciężko, szukając wzrokiem
na suficie jakiejś pomocy. Ręka, którą położył na ramieniu Crispina,
samoczynnie zsunęła się na udo chłopaka. Ot, po prostu tam leżała. - Tylko
Cyziu się o mnie martwi - Nie wspomniał, że kilka lat wcześniej był jeszcze
ktoś, bo i po co rozgrzebywać stare rany?
-
Bo tylko on ma do tego prawo? - Nakrył dłonią rękę Lamberta na swoim udzie i
uścisnął ją delikatnie. Miał ochotę po prostu porwać tego faceta w ramiona i
przytulic. Tak zwyczajnie, po przyjacielsku. Chociaż na chwilę. Bał się jednak,
że Lambert znów się odsunie. Bał się, że jednym gestem zniszczy wszystko to, co
udało mu się zbudować.
-
Bo znamy się na tyle długo, że mogę mu w pełni ufać - wyszeptał pod nosem.
Splótł swoje palce z palcami Crispina. Perfumiarz zadrżał, ale nie wybuchnął
szlochem. Co to, to nie. Przez całe życie płakał bezgłośnie, tak jak i teraz.
-
Ale ja...
Dobrze,
wystarczy tej męczarni. Nie miał zamiaru znosić dłużej smutku w głosie Lamberta
i tego, że jedyną osobą, która ma prawo się o niego martwić jest Cyzio. Zdawał
sobie sprawę z tego gdzie dokładnie znajduje się teraz perfumiarz więc nie
czekając ani chwili dłużej, uniósł się na łóżku, klękając i wyciągnął ręce w
stronę rudowłosego.
-
Chodź tu? - powiedział dość stanowczo.- I nie waż się odmówić choremu!
Zanim
się rudowłosy klęknął tuż obok Crispina, wytarł twarz na tyle, na ile mógł.
-
N-no j-j-jestem.
Tkwił
tak, nie bardzo wiedząc, co mężczyzna ma zamiar zrobić. Perfumiarz zaciskał
ręce w pięści, strachliwie przyglądając się choremu. Bolały, tak rany bolały,
ale przecież nie będzie kwilił tu z bólu. Szczególnie że to nie było do niego
podobne.
-
Będzie dobrze, zobaczysz - Rzeźbiarz uśmiechnął się i porwał mężczyznę w
ramiona, przytulając go do siebie i gładząc po plecach. - To ja tu jestem od
załamywania się i marudzenia, bo los mnie pokarał. A ty masz mnie trzymać przy
życiu tak jak robisz to do teraz. - Ułożył policzek na ramieniu Lamberta, i
musnął ustami jego szyję. Przypadek? No cóż, kto to wie. Przecież nie widział.
Lambert
stwierdził, że nie powie choremu, że to co usłyszał, to najgorsze bzdury, bo
przecież niedawno mężczyzna był na skraju załamania nerwowego, a tak szybko się
z tego nie wychodzi. Mruknął coś niewyraźnie, zaciskając dłonie jeszcze
mocniej. Aż łzy pojawiły się w jego oczach, ale nie krzyknął. Ba! Nawet nie
westchnął. Tylko oddychał nieco nierównomiernie.
Crispin
nadal uśmiechał się i bez słowa tulił do siebie Lamberta. Było mu tak dobrze i
tak cholernie przyjemnie. I gdzie podział się uścisk bez podtekstów? Diabli
wzięli jego bezinteresowność.
-
Dobrze jest mieć w życiu kogoś takiego jak ty - wyszeptał, wtulając się w
Lamberta i głaszcząc go czule po plecach, zaciskając równocześnie zęby by nie
pozwolić się ponieść chęciom.
Ale
po co było mówić cokolwiek? Lambert stężał momentalnie, powstrzymując się przed
krzyknięciem. Oddech mu przyspieszył, zupełnie jakby chłopak się przestraszył.
Rozglądał się na boki, być może w poszukiwaniu pomocy czy jakiejś drogi
ucieczki. Wbił paznokcie w bandaż, ale to było niewystarczające, toteż
zaatakował dłońmi swoje uda. Biedny Cyziu, znowu będzie musiał łatać spodnie.
Crispin
momentalnie rozpostarł ręce na boki i uniósł je w geście poddańczym. Nie
odezwał się. Nie potrzebne były teraz żadne słowa. Reakcja Lamberta powiedziała
mu wystarczająco dużo. Najwyraźniej to nie był ten czas, nie ten mężczyzna i
nie to uczucie o jakim myślał. Dopiero po chwili zdobył się na słaby szept.
-
Przepraszam...
Lambert
syknął cicho, kiedy w końcu paznokcie przecięły skórę na tyle, by pojawiła się
krew. Tak, to go powoli zaczęło uspokajać. Wpatrzył się w szkarłatną posokę,
niemal zupełnie zapominając o Crispinie, mimo że to przez niego musiał uspokoić
skołatane nerwy.
Chory
nie wiedział co oznacza syknięcie, bo skąd miał to wiedzieć. Usiadł na pietach
i objął się rękoma za ramiona. Było mu głupio, że pozwolił sobie na taką
zuchwałość wobec perfumiarza. Zapędził się najwyraźniej. Przygryzł przez chwilę
dolną wargę a następnie ponownie usiadł po turecku.
-
Zosta... - zaczął, lecz po chwili pokręcił głową nie kończąc słowa. Nie, nie,
wystarczy na dzisiaj upokorzeń. Szkoda, że miał jeszcze mało wyczulony węch.
Nie wyczuł woni krwi w powietrzu.
Lambert
popatrzył na Crispina, potem na swoje dłonie i znowu na chorego mężczyznę.
Westchnął ciężko, sięgając dłonią do policzka rzeźbiarza. Należy nadmienić, że
palce miał nieco brudne od krwi.
-
Lubię cię - wyszeptał.
Jakim
te słowa były balsamem na duszę Crispina. Czując na policzku nieco wilgotne i
lepkie palce Lamberta, bezwiednie przytulił się do nich. Czy zorientował się że
to krew? Może nie od razu, gdyż pierwsze o czym pomyślał to to, że dłoń
perfumiarza jest po prostu spocona z nerwów. Jednak po chwili, aromat mięty z
cytryną został zakłócony metalicznym zapachem krwi. Nakrył dłoń Lamberta własną
i wyciągnął w stronę mężczyzny drugą rękę.
-
Bandaże ci chyba przesiąknęły. Zdaje się, że to jednak nie jest takie małe nic,
Lambert.
-
Jest - Krew znajdowała się tam zarówno z powodu bandaży jak i rozoranych
paznokciami ud, ale przecież Crispin nie widział, a to i dobrze. - Przeżyję,
nie martw się - Oczywiście, że przeżyje, bo już został zrugany od góry do dołu
przez Cyzia. Znowu zresztą. - I dobrze... dobrze... - Zacisnął wolną rękę w
pięść. - Dobrze mi się wczoraj z tobą... s-s-spało - Tak, wydusił to z siebie!
Cyziu będzie z niego dumny.
Rzeźbiarz
uśmiechnął się czule do Lamberta. Nie chciał już drążyć tematu jego skaleczeń.
Może jeszcze kiedyś się dowie. Odszukał dłonią twarz mężczyzny i ułożył ją na
jego policzku, tak by móc przejechać kciukiem po jego ustach.
-
Mnie również. I chciałbym... Ale wiesz, nie musisz oczywiście...
No
pięknie. Nawet nie potrafił wyrazić w pełni swych chęci. Co ten facet z nim
zrobił? On, który nigdy nie miał z tym problemu, teraz jąka się i czuje się tak
niepewnie. No ale czemu się dziwić. Przez ostatnich kilka dni jego życie
zmieniło swój bieg tak nagle.
-
I... co? - Przekrzywił głowę w bok, jakby chciał przytulić policzek do ręki
mężczyzny. - J-j-ja... - Nie. Zrezygnował z tego, co chciał powiedzieć.
-
Zostaniesz dzisiaj? - wyszeptał niepewnie pytanie, które chciał zadać już od
tak bardzo dawna.
Tak!
Tego właśnie chciał najbardziej. By Lambert został i by znów dane mu było
zasnąć w jego objęciach. Przytulić go i przez całą noc czuć przy sobie jego
bliskość i jego zapach.
Perfumiarz
skinął głową, co mężczyzna wyczuł, gdyż nadal trzymał dłoń na jego policzku. Po
chwili rudowłosy na krótką chwilę przytknął swoje usta do ust Crispina, by
zaraz z piskiem odskoczyć jak oparzony i wbić paznokcie w rany na udach. Sam
nie wiedział, dlaczego to zrobił.
-
Och...
Ciche
jęknięcie wyrwało się z, zaskoczonych pocałunkiem, ust Crispina. Drżącymi
placami przejechał po własnych wargach a w jego skrytych pod opatrunkiem oczach
pojawiły się łzy. Nie dane im jednak było spłynąć po policzkach. Tylko dlaczego
Lambert uciekł? Dlaczego jego reakcje są tak skrajne? Crispin czuł, że jego
myśli kłębią się niespokojnie i mącą coraz bardziej. Wyciągnął ponownie rękę w
stronę perfumiarza, który siedział wciąż w tym samym miejscu, drżąc ze strachu
i maltretując swoje uda, za które z pewnością zbierze niezłą burę od swojego
przyjaciela. Ale to go teraz nie obchodziło. Teraz musiał zrobić to, a nie co
innego, bo tak właśnie było potrzeba. Wpatrzony w swoje zakrwawione,
zabandażowane ręce, nawet nie usłyszał reakcji rzeźbiarza.
-
Lambert? - to jedno słowo i przekrzywiona z zastanowienia głowa powinna
wystarczyć za cala masę pytań.
Rudowłosy
nie popatrzył na Crispina, nie zabrał też dłoni. Tak go pochłonęło obecne
zajęcie, że nie zwracał uwagi na nic innego, jak tylko swoje dłonie
rozkrwawiające uda. Tak, zaiste fascynującym zjawiskiem jest moment, gdy
paznokcie przebijają skórę i pojawia się krew, która jeszcze niedawno krążyła w
maleńkich naczynkach krwionośnych.
-
Lambert... - Z użyciem niewielkiej siły, oderwał dłonie mężczyzny od jego ud i
uniósł je w górę. Czuł, że ten cały drży i czuł, że jego mięśnie są
niebezpiecznie napięte. - Dlaczego aż tak się denerwujesz? - Wplótł palce
pomiędzy palce perfumiarza i zacisnął je odrobinę.
-
Puść, puść, puść, puść, puść...
I
tak w kółko, aż do znudzenia. Lambert powtarzał to jak mantrę przesiąkniętą
taką dozą strachu, z której można by ulepić trzy wielkie, strachliwe golemy.
Szaleńcze spojrzenie perfumiarza prześlizgiwało się z twarzy mężczyzny na ich
dłonie, to znowu na lico.
Crispin
puścił. Oczywiście, że puścił. Jedyne co wyczuwał w głosie Lamberta to
niewysłowiony strach. Nie był pewny czy powodem jest on, czy coś całkiem
innego. Wolał jednak nie zabrnąć zbyt daleko i nie zmuszać mężczyzny do niczego
ponad jego siły i możliwości.
Perfumiarz
ponownie zacisnął ręce na swoich udach, ale teraz już ich nie ranił.
-
Dziękuje - szepnął cicho, zdecydowanie spokojniej.
-
Co się z tobą dzieje? - rzeźbiarz wolałby teraz widzieć. Stan Lamberta
przerażał go.
-
Nic - odparł cicho perfumiarz. Musiał uspokoić swoje nerwy. Popatrzył na
zakrwawione uda i dłonie.
-
Nic? Nie wmówisz mi. Jestem ślepy a nie głuchy - mruknął zły na perfumiarza i
na siebie za swoje wścibstwo i to, że aż tak bardzo drażni go zły stan Lamberta.
- Ale rozumiem, że to nie moja sprawa
Lambert
wyszedł. Tak po prostu wstał i wyszedł. Po dziesięciu minutach przyszedł Cyziu.
-
Pan bardzo przeprasza. I ja też za niego przepraszam.
-
Nie masz za co - No tak, zawsze w ten sposób kończyło się wszystko, czego się
tknął. - Dobranoc Cyziu - Rozgoryczony i zły na siebie, wsunął się pod koc i
odwrócił tyłem do drzwi.
-
Niech pan się na niego nie gniewa. On już dawno nie czuł nic takiego - Chłopak
poczuł się widocznie w obowiązku wyjaśnienia choremu zachowania Lamberta.
-
Nie czuł? - Powoli odwrócił się w stronę chłopaka. W jego głosie słychać było
zdziwienie i niezrozumienie. - O czym ty mówisz?
-
O tym ze pana bardzo lubi - To... Nic nie wyjaśniało, chociaż jakby się
zagłębić w to bardziej...
Uśmiech
na twarzy Crispina niemal rozjaśnił cały pokój.
-
Dziękuje ci, Cyziu - Uniósł się wsparty na łokciu i wyciągnął rękę w stronę
chłopaka. Jak to mówią: każdy słyszy to co chce usłyszeć.
Cyziu
pożegnał się uściskiem dłoni i wyszedł uspokojony. Po uśmiechu chorego poznał,
że ten doskonale zrozumiał co chłopak chciał mu przekazać.
Crispin
został sam. Położył się na wznak z rękoma splecionymi pod głową i z uśmiechem
na twarzy. Zamyślił się nad tym co właśnie usłyszał. Cieszył się, że nie jest w
obecnej sytuacji osamotniony lecz wiedział, że musi być bardzo ostrożny i
cierpliwy. Nic mu nie przeszkadzało. Żadne hałasy, nagli goście. Cisza i
spokój. Zasnął i śniąc o Lambercie spał aż do rana.