poniedziałek, 22 października 2012

Zapach Ciemności - Rozdział 3

Kiedy w pokoju zapachniało miętą i cytryna, oraz dało się słyszeć że ktoś wszedł, Crispin pokręcił wolno głową w prawo i w lewo, nasłuchując.
- Wróciłeś? - zapytał niepewnie. Nie mógł to być chłopak służący, bo przecież już by się odezwał. Więc może jego pan?
Mężczyzna, który wszedł, siedział, jak usiadł i się nie odzywał. Zaciskał ręce w pięści, trzymając je na kolanach, zupełnie jakby bał się siedzieć obok Crispina. Jego pobladłe usta utworzyły wąską kreskę, a napięte mięśnie twarzy jakby tylko czekały, by dać upust emocjom Lamberta. Ale nie. Siedział dalej.
- Hej, odezwij się kimkolwiek jesteś. Wiem, że tu jesteś, słyszysz? 
Crispin wysunął nogi spod koca i opuścił je na podłogę. Nie widzi, to fakt. Lecz nikt nie będzie tego tak wykorzystywał. Nie pozwoli robić z siebie wariata lub naigrawać się z siebie.
- Połóż się, musisz odpoczywać - Głos Lamberta był miękki, trochę zachrypnięty, ale mimo to przyjazny dla ucha, jednakże mógł wzbudzać w człowieku pewien rodzaj, nie tyle strachu, co  niepewności.
Chory aż się zachwiał, podczas stawania na podłodze, kiedy usłyszał znajomy głos. Jakaś niezrozumiała dla niego fala gorąca przetoczyła się przez jego ciało. Przytrzymał się łóżka ale nie wrócił na nie.
- Dlaczego się nie odzywasz? I dlaczego zostawiłeś mnie bez słowa? - wyrzucił z siebie, dręczące go pytania.
- Połóż się - Lambert zezłościł się, że Crispin wstaje, ale w żaden sposób nie zmierzał dać tego po sobie poznać.
- Mhm... - mruknął, wyczuwając w głosie nieznajomego, że to nie jest grzeczna prośba. - Ale powiedz mi chociaż jak masz na imię. Komu mam być wdzięczny za ocalenie mnie? Ja jestem Crispin. Crispin Dunato z Silverymoonu. 
Po tej słownej tyradzie, chory wgramolił się pod koc i usadowił wygodnie na łóżku. Twarz odwrócił w stronę, z której docierał do niego głos i chłonął niezwykły zapach jaki roztaczał się w pokoju od chwili, kiedy przyszedł jego opiekun.
- Lambert - To była krótka i zdecydowana prezentacja. Nie podawał nazwiska, bo nie widział w tym większego sensu. Facet wydobrzeje, wróci do siebie i zapomni o uratowaniu mu życia, żyjąc tak, jak będzie potrafił bez wzroku. - Musisz nabrać sił. Jutro wyślę wiadomość do twojej matki.
- Dziękuję. Nawet nie wiesz jak wiele to dla mnie znaczy - Crispin przesunął się na łóżku, by siedzieć przodem do mężczyzny. - Zwrócę Ci wszelkie koszta leczenia. Nie jestem z tych co tylko biorą. I.. - Nie potrafił mówić. Nie wiedział jak ma wyrazić radość z tego, że żyje, że Lambert go ocalił. - Co mówił uzdrowiciel? Jak długo będę dla Ciebie problemem? Mnie nie chciał powiedzieć nic, konował pie... - zamilkł zawstydzony napływem złości.
- Tak, też ich nie lubię. Ten jest wyjątkiem - Przez twarz Lamberta przemknął cień uśmiechu, którego Crispin nie mógł, niestety zobaczyć.- Mówił wiele. Musisz wypoczywać i brać leki co najmniej dwa tygodnie. I smarować oczy - Westchnął ciężko. Kiedyś musiał mu to powiedzieć. Było ciężko, wszak to prawie tak, jakby on stracił węch.
- Jak? Jak mam smarować oczy, skoro nie chcesz mi tego zdjąć? 
Chory zacisnął palce na kocu, rozprostował je i ponownie zacisnął. Przeczuwał, że za chwilę znów usłyszy, że ma się nie złościć tylko znosić cierpliwie wszystkie zabiegi. Zupełnie jak podczas choroby w dzieciństwie, kiedy wszyscy mu wszystkiego zakazywali.
- Dwa tygodnie? Przecież ja mam pracę, zlecenia, klientów... Ja nie mogę tu tak długo zostać - głos Crispina załamywał się z minuty na minutę coraz bardziej.
- Będzie pan musiał się nauczyć na nowo pracować - szepnął perfumiarz cicho, a jeszcze ciszej dodał coś nieskładnie o tym, że jest niewidomy i tylko cud może sprawić, że znowu przejrzy na oczy. Zadrżał na całym ciele, jeszcze mocniej wbijając paznokcie we wnętrze swoich dłoni.
- Cóż ty pleciesz? Nie muszę się uczyć. Przepraszam ale znam swój fach - Do chorego nie docierało co powiedział mu ten jegomość. A może to on nie pozwalał na to by dotarło? Oparł się dłońmi płasko na łóżku i pochylił w stronę Lamberta. - Wracam do domu, kiedy to tylko będzie możliwe i wracam do pracy. Zrozumiał pan?
Lambert spojrzał na mężczyznę poważnie. Mimo, że go nie znał, to w oczach zaszkliły mu się łzy.
- Ale pan nie będzie widział - powiedział głośniej, niż przed chwilą.
- Tak! - warknął ranny, może niezbyt grzecznie ale miał serdecznie dość bredzenia tego faceta. Wyprostował się i chwycił opaskę, szarpnąwszy nią z całej siły i krzycząc. - Nie będę widział póki się tego nie pozbędę!
Perfumiarz sprawnym ruchem sztyletu, który trzymał w ręku, przeciął bandaż na głowie mężczyzny. Opaska spadła na jego kolana. Lambert tkwił nad Crispinem, dysząc jak po jakimś maratonie, podczas gdy drżące palce chorego dotknęły oczu. Niczego nie rozumiał. Pozbył się opaski, pozbył się granicy przez którą pozostawał niewidomy a mimo to nadal nic nie widział. Nagle poczuł jak coś kapnęło na jego policzek. Przesunął palcem po wilgotnym miejscu na skórze.
- Przejdzie - Zakrył dłońmi twarz i wstrzymał oddech. Bardzo wolno docierało do niego, że tak ma być już zawsze. - Proszę, powiedz, że mi to przejdzie - wyszeptał, opuszczając dłonie w dół i obejmując się nimi za ramiona.
- Nie jestem cudotwórcą - burknął Lambert cicho. Miał sobie za złe, że mężczyzna stracił wzrok. Nie wiedział czemu, ale czuł że to jego wina i już. - Jest cień szansy, ale... ale to tylko cień.
Crispin milczał. Milczał, bo emocje jakie teraz w nim szalały kazałyby mu krzyczeć, gdyby się tylko odezwał. Był wściekły, rozżalony, załamany. Nagle świat przestał być dla niego piękny. Nagle dotarło do niego, że nie zobaczy już oczu i uśmiechu matki. Uniósł twarz w górę a po policzkach pociekły mu łzy. Strumienie łez. Nie wiadomo czy z bólu, czy z żalu, czy raczej ze złości, że nic nie może poradzić na stan w jakim się znajdował.
Perfumiarz siedział w ciszy i patrzył, jak Crispin płacze. Nie wiedział czemu, ale uznał że musi uwiecznić ten widok. Zrobi to później, jak tylko zostanie sam i będzie mógł dorwać się do swojego węgla i kawałka papieru. Nie wiedział, co ma teraz powiedzieć. Nie był nigdy w takiej sytuacji. Nigdy nikogo nie ratował.
Chory nie przestawał płakać. Robił to bezgłośnie lecz policzki niemal tonęły w dowodach bólu i żalu, jakie spływały po nich na koszulę mężczyzny. Jakże mu było teraz źle. Nawet śmierć ojca nie wywarła na nim aż takiego wrażenia. 
Jednak jak długo można płakać? Jak długo można trwać w umartwieniu w samotności. Tak bardzo potrzebna była mu teraz matka. Jedyna osoba, która znała go tak dobrze. Jedyna, która potrafiłaby teraz powiedzieć to, co trzeba. Namacał opaskę, która leżała nadal na łóżku i zaczął niezdarnie ocierać łzy z policzków. Aż syknął, kiedy uraził się w ranę na oku. Był roztrzęsiony i niezdarny.
- Zostaw - Lambert chwycił smarowidło, które przyniósł uzdrowiciel i z największą delikatnością zaczął smarować nim rany. Nie pachniało za ładnie, ale zapach maści przyćmił aromat mięty i cytryny, wszak perfumiarz musiał znaleźć się bliżej Crispina. - Jak zaboli, to... mów czy coś - mruknął cicho.
Mężczyzna siedział cierpliwie i czekał aż Lambert  skończy. Bał się ruszyć. Wystarczyło, że raz się uraził i wiedział już jak to może bolec. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Chciałby wykrzyczeć ból. Wybiec w las i wyrzucić z siebie wszystkie żale, jak zawsze. Nie mógł teraz jednak tego zrobić. Czuł jak rozpada się kawałek po kawałku.
Lambert wprawnie zawiązał bandaż na oczach mężczyzny, a ręce wytarł w jakąś szmatę. Mazidło zostało odstawione na miejsce. Perfumiarz wrócił na swój punkt widokowy, tj. krzesło stojące obok łóżka.
- Nie powiem, że wiem jak się czujesz, bo nie mam pojęcia. Ale wyobrażam sobie, że gdybym stracił węch, zapewne czułbym się tak samo - Po tych kilkunastu słowach, perfumiarz uznał, że nie będzie siedział. Odsunął więc krzesło i położył się na podłodze, spojrzenie wlepiając w Crispina. - Wiesz, kiedyś myślałem, że moje największe marzenie jest tak odległe, że nie dam rady do niego sięgnąć. Ale udało się. Brnąłem przed siebie i w końcu otrzymałem nagrodę za trud.
Chory słuchał mężczyzny i coraz bardziej pozwalał się porywać jego głosowi. Nie mógł go zobaczyć choć bardzo chciał. Nie mógł wiedzieć czy się uśmiecha, czy jest poważny, czy jest mu przykro... Serce krwawiło mu na myśl o utraconych możliwościach ale słuchając Lamberta zaczynał patrzeć na swój los z rosnącą nadzieja.
- A o czym tak bardzo marzyłeś? Co było dla ciebie takie odległe a równocześnie tak bardzo upragnione? - zapytał szeptem.
- Realizowanie się w mojej pasji - odparł perfumiarz. - Mój ojciec był bardzo stanowczym człowiekiem. Dobrze wykształconym kupcem, który za wszelką cenę chciał mieć równie wykształconego syna. Ale to się kłóciło z moimi marzeniami. I nie można się poddawać, wiesz? Trzeba robić to, co się lubi, mimo przeciwności losu. Jeśli spadłeś na dno, to się odbij i brnij dalej do przodu. Od nowa. 
Lambert dawno nie wypowiedział tylu słów na raz. Dawno nie mówiło mu się tak swobodnie, jak teraz. Wpatrywał się w Crispina i widział siebie w młodości. Niezdarnego, na skraju załamania nerwowego, próbującego czegoś, co jest tak niedorzeczne, że nawet największy głupiec by to potępił.
- Tylko, że moim życiem jest rzeźba - Pełne żalu słowa Crispina same wypłynęły z jego ust. - Nie wyobrażam sobie jak miałbym to teraz robić. Jak? Przecież ja nawet sam do łaźni nie mogę a co dopiero
rzeźbić...
Kolejna fala załamania zaciskała na rzeźbiarzu swoje zdradzieckie macki. Czuł jak oplata go swymi zachłannymi ramionami i sprawia, że zaczyna brakować mu tchu. Łzy napływały do jego niewidzących oczu a ciało zaczynało drżeć w spazmatycznych szlochach. Co z tego, że siedział w domu obcego faceta, w jego łóżku i zapewne pod jego baczną obserwacja. Zapadał się w rozpacz. A już zdawało się, że jest dobrze. No, może przynajmniej lepiej niż zaraz po usłyszeniu wieści o ślepocie.
- Możesz się nauczyć. To... jak drugie życie, tyle że teraz będziesz pamiętał swój pierwszy krok, swoją pierwszą rzeźbę - Lambert usiadł na podłodze. Ciężko mu było tak siedzieć i mówić o tym, czego sam nie
przeżył. Wyciągnął rękę w stronę policzka mężczyzny, aby go dotknąć, ale tego nie zrobił. Ręka zawisła w miejscu.
- Gdzie jesteś? - zapytał cicho, słabym głosem i wyciągnął dłonie w stronę głosu. 
Gdzieś tam, w przestrzeni, napotkał dłoń mężczyzny. Cofnął nerwowo palce, zaciskając je w pięść lecz po chwili wyciągnął ją ponownie i delikatnie przejechał opuszkami po palcach i wnętrzu dłoni mężczyzny.
Musiał zacząć uczyć się widzieć dotykiem.

piątek, 12 października 2012

Zapach Ciemności - Rozdział 2

Crispin spał długo. A nawet bardzo długo jak na niego. Kiedy kolejny raz otworzył oczy, za oknami robiło się szaro, co oznaczało iż zapadał zmierzch. Tyle tylko, że mężczyzna tego nie mógł zobaczyć. Słyszał ciche szmery gdzieś w oddali, przyciszone głosy, trzaski. W powietrzu unosił się zapach mięty z cytryną. A może to tylko jego wyobraźnia? W każdym razie czuł się wyspany ale okropnie chciało mu się pić. Gorączka spowodowała wypocenie sporej ilości wody z organizmu, więc nic w tym nadzwyczajnego. Wyciągnął rękę spod koca i szukał po omacku szafki, stolika, czegokolwiek na czym mógłby stać kubek z wodą. I odnalazł upragnione naczynie. Niestety, potrącił je nieopacznie i gliniany kubek poleciał na podłogę, robiąc niesamowicie dużo hałasy gdy uderzył o drewno i stłukł się w drobny mak. Niemal w tej samej chwili, gdy Crispin, zdjęty strachem wycofał się pod ścianę, w jego pobliżu pojawił się młody czeladnik.
- Co się... och - uklęknął przy łóżku, by pozbierać skorupy.
- Przepraszam - dość nieudolnie ranny wygrzebał się spod koca i uważając, by nie narobić więcej bałaganu, próbował zejść z łóżka. Chciał posprzątać. 
- Niech pan siedzi! - czeladnik pchnął mężczyznę lekko z powrotem na łóżko. - Bo sobie pan
stopy pokaleczy. - Młody szybko uwinął się z potłuczonym naczyniem i zaraz przyniósł nowe, wypełnione wodą. - Proszę - przytknął kubek do ust Crispina, ciesząc się, że mężczyzna nigdzie mu nie uciekł. Jego pan powiesiłby go za to na szyldzie ich pracowni.
Chory ujął kubek wraz z dłońmi czeladnika w swoje rozedrgane dłonie i pił łapczywie. pił aż w naczyniu nie pozostała już ani jedna kropla.
- Dziękuję - odezwał się ocierając wierzchem dłoni usta i uśmiechnął się nieśmiało. - Jesteś aniołem.
- To miłe, co pan mówi - młody siedział już na krześle przy łóżku.
Crispin czuł na sobie zaciekawione, ale i odrobinę przestraszone spojrzenie chłopaka. Jakby choremu coś się stało, to on by za to odpowiadał. On dostałby naganę i... tak. Zdecydowanie nie
chciał nigdzie puszczać mężczyzny z przepaską na oczach.
- Potrzebuje pan czegoś? Nie jest pan głodny? - rozległy się pytania, które mąciły pozorną ciszę wokół mężczyzny. Ale chłopak musiał wiedzieć. Zawsze starał się być najlepszym służącym na świecie.
- Nie, nie - zaprzeczył i potrząsnął przy tym głową zbyt energicznie, co zakończyło się jęknięciem z bólu. - Chociaż... - zastanowił się sekundę i powrócił do niego wyborny smak mięsa, które dostał poprzednio. - Może odrobinę. Jeśli to nie kłopot, oczywiście.
- Tak, jest! - chłopak poderwał się z krzesła i popędził do kuchni. 
Crispin uśmiechnął się w przekonaniu, ze został w pokoju sam. Po chwili zaczął nasłuchiwać. Starał się skupić na dźwiękach otoczenia by wiedzieć gdzie są drzwi, okno, szafka, ewentualne inne pomieszczenia. Próbował wyobrazić sobie układ pokoju. Niestety, nie potrafił jeszcze wyłapać wszystkiego, więc nie zorientował się nawet, że poza nim, w pokoju jest ktoś jeszcze. Słyszał szum wiatru za oknem, skrzypienie okiennic i głosy ptaków. Dobiegł go też odgłos wyciąganych naczyń, jakiś szum. Zsunął się ostrożnie z łóżka, by poczuć chłód podłogi pod stopami. Podłoga była drewniana, jak w większości domów. Obok łóżka stał stolik, z którego zrzucił kubek. Tyle wiedział. Już miał ruszyć na rozpoznanie pokoju, gdy usłyszał głos czeladnika.
- A, jest pan. To dobrze. - Chłopak zamknął drzwi i podszedł do Crispina, niosąc ze sobą smakowity zapach. Była to cała feeria zapachów. Od soczystego mięsa, poprzez nutkę wina, aż po lekkie aromaty ziół. - Proszę siadać, przyniosłem jedzenie. Pan gotował. On gotuje dużo lepiej niż ja.
Chory usiadł na łóżku i zrobił to z ogromną ulgą bo, mimo chęci na wyprawę przed kilkoma minutami, czuł się bardzo słabo.
- A właśnie, mój drogi chłopcze, gdzie jest twój pan?- zapytał dokładnie w chwili, gdy zapach jedzenia
spowodował, że w jego brzuchu kiszki skręcały się, burcząc tak głośno, że na twarzy Crispina pojawił się rumieniec zawstydzenia.
- Yyy... P... pracuje. - Chłopak usiadł na  krześle, trzymając talerz. - To... otwieramy buzię? 
Gdyby nie fakt, że Crispin był naprawdę głodny nie darowałby chłopakowi tak pokrętnej odpowiedzi. Posiłek jednak zawładną nim już od pierwszego kęsa. Był dobrze doprawiony, niemalże jakby gotował je stary, wprawiony w fachu kucharz. Mięso, mimo że była to wołowina, prawie rozpływało się w ustach. Kiedy zaspokoił pierwszy, największy głód, odsunął od siebie talerz, trzymany nadal przez chłopaka.
- Gdzie pracuje? Znaczy twój pan, gdzie on dokładnie jest? - zadał dręczące go pytanie.
- No... w pracowni się pracuje - dla chłopaka odpowiedź była banalna, bo i Crispin też zadawał takie pytania...- Ale nie wolno mu przeszkadzać. Niech pan je. - Uśmiechnął się, mimo że chory nie mógł tego zobaczyć. Zdecydowanie lepiej mu się karmiło faceta w opasce, gdy to Lambert gotował. W sumie nic w tym dziwnego.
- Ale tu? W tym do...
Ranny nie dokończył pytania. Jak mógłby to zrobić skoro był raczony takimi dobrociami. Jadł z apetytem i czuł jak nabiera sił. Znaczy, nie dosłownie, bo to przecież nie jest realne ale czuł, jak wraca mu chęć do opuszczenia łóżka. Był pewien, że wygląda na tyle dobrze iż nie wzbudziłby żadnego zainteresowania na ulicy. Tylko ta cholerna opaska drażniła go niemiłosiernie.
- Tak, tutaj - mruknął czeladnik cicho. 
Crispin słyszał po głosie chłopaka, że jego pytania zaczynają młodego irytować. Dokończył więc jedzenie w milczeniu. Po pierwsze dlatego, że nie chciał złościć chłopaczka, po drugie niewygodnie mu się rozmawiało z pełnymi ustami a poza tym smakowało mu nieziemsko.
- Muszę zawiadomić matkę gdzie jestem - powiedział, przełknąwszy ostatni kęs jedzenia. - Ona jest pewna, że jestem nadal w lesie. Gdzie ja jestem w ogóle. Co to za miejsce?
- Sklep z perfumami. Jesteśmy w Lamencie, proszę pana - Odłożył talerz na stolik, a raczej na biurko, ale akurat Crispin nie mógł żadnej różnicy zauważyć. Kiedy tylko chłopak wrócił na miejsce, od razu poprawił choremu poduszkę. - Pana mama... a jak się nazywa? Pójdę i jej powiem, żeby przyszła.
- Lament? - Crispin zaniemówił na chwilę. - Wiedziałem, że odjechałem daleko ale aż do Lamentu? Jestem z Silverymoonu. Jestem synem Mężnego Dunato. A moja matka... - Głos mu się załamał. Był tak daleko od domu. Przecież ten chłopak nie będzie teraz biegł przez cały Lament i las by zawiadomić jego matkę. - Jak późno jest? Południe?
- Wieczór, proszę pana - Chłopak się zdziwił, że chory jest aż z tak odległego miasta, ale nie skomentował tego. Przyglądał mu się nad wyraz uważnie. - Pan mówił, że uzdrowiciel przyjdzie niedługo, żeby zrobić badanie.
- Wieczór - jęknął boleśnie. Ręce mu opadły ze zrezygnowania. - Moja matka się martwi. Boje się o nią. Poproś pana by pozwolił ci wyruszyć jutro z samego rana. Dobrze? Nie chcę byś w nocy biegał po lesie ale
rano... - W głosie Crispina kryło się błaganie o pomoc. Wiedział, że matka umiera ze zmartwienia. Znał ją. Widział jak przezywała każdy wyjazd ojca i wycierał łzy z jej policzka, kiedy ojciec z jednaj z takich wypraw wrócił na tarczy.
Chłopaczek pokiwał energicznie głową, ale zaraz się zreflektował, że przecież mężczyzna nadal nic nie widzi.
- Tak, oczywiście - zapewnił chorego. Zabrał naczynia i pognał do swojego przełożonego. 
Jednakże Crispin nie był długo sam. Na korytarzu rozległy się głosy, a zaraz potem do pokoju wszedł uzdrowiciel, którego mężczyzna rozpoznał po charakterystycznym zapachu medykamentów.
- Dobry wieczór. Jak się dziś czujemy, lepiej?
- Dobry - burknął Crispin. Ten głos kojarzył mu się bardzo źle. Był głosem, który skradł mu wzrok. Nie lubił uzdrowicieli. Zawsze wiedzieli wszystko najlepiej i nigdy nie słuchali chorych bo i po co... - Niedobrze - rzucił, nakrywając się kocem jakby to miało odciąć go od złego pana z ziołami diabli wiedzą czym jeszcze.
- Dlaczego niedobrze? - Uzdrowiciel usiadł przy łóżku. Pachniał ziołami. Dużą ilością ziół. Pochylił się nad chorym, by obejrzeć z bliska jego twarz.
- Niech mi pan łaskawie zabierze tę szmatę z oczu a poczuję się o niebo lepiej. Nikt nie chce mi w tym pomóc. Niewidzenie doprowadza mnie do szału - Miał szczerą nadzieję, że chociaż uzdrowiciel okaże się
rozsądniejszy. Może chociaż on zlituje się i odda mu możliwość widzenia.
- Opatrunek musi zostać. Oczy muszą się zagoić - Medyk spojrzał na ręce mężczyzny, obejrzał też dyskretnie jego szyję, do której przyłożył dwa palce, by zbadać puls. - Ale dojdzie pan do siebie. Na razie dużo jeść, dużo pić i wypoczywać. Nigdzie nie chodzić. Lekarstwa zostawię na stoliku.
- Długo to potrwa? - Oczywiście na wszelki wypadek odczekał cierpliwie do końca badania zanim się odezwał. - Kiedy znów zobaczę słońce lub cokolwiek. Nienawidzę ciemność. Proszę powiedzieć. Cena nie gra roli. Zapłacę. Tylko proszę mi powiedzieć jak długo muszę mieć to na oczach.
- Tyle, ile trzeba - Tak, gadanie z uzdrowicielami i medykami to nic dobrego. Dlatego należy się ich wystrzegać, unikać jak ognia i nie trafiać pod ich oko, żeby czego nie wyłapali przypadkiem złego.
- Ale... - I tyle byłoby z protestów, bo chory usłyszał oddalające się kroki i ciche głosy gdzieś na korytarzu, kiedy uzdrowiciel wyszedł.
Znowu słyszał dwa głosy. Był tego pewien. Rozmawiali dość długo aż w końcu trzasnęły drzwi wejściowe i po chwili do pokoju weszła mięta i cytryna. A raczej osoba, która tak pachniała. Ktoś usiadł na krześle. I tak tkwił bez słowa.

wtorek, 2 października 2012

Zapach Ciemności - Rozdział 1


Nad ranem ranny usiadł na łóżku i przez chwile nasłuchiwał. Nie długo. Chciał zorientować się czy gdzieś obok ktoś się znajduje. Wszystko go bolało a na dodatek miał na oczach jakieś szmaty, które uniemożliwiały mu orientację. Nienawidził czuć się bezradnym. Irytował go opatrunek na oczach. Musiał coś z nim zrobić. Bez zastanowienia sięgnął do niego palcami i usiłował go zerwać.
- Zostaw! - Lambert nie krzyknął. Nigdy nie krzyczał. Powiedział stanowczo i chwycił mężczyznę za nadgarstki. - Zostaw.
Chory nie rozpoznał tego głosu. Wykręcił ręce by uwolnić z uchwytu i skrzywił się boleśnie.
- Kim jesteś? Gdzie jestem? Co się... - zamilkł nagle, zaciskając zęby z bólu.
- Kojarzysz... Ech. U mnie w domu. Jestem... Perfumiarzem. - Mężczyzna uważał, że nie było się czym szczycić. Perfumy robił dobre, ale nie wychodził z domu, co mogło być odebrane jako dość dziwne. Nie puścił nadgarstków mężczyzny. - Nie wyrywaj się. Jesteś bezpieczny.
Mężczyzna przestał się szarpać. Nie był jednak spokojny. Nie potrafiłby być. Nie znał perfumiarza. Jego pomocnika i owszem ale jego... Chyba nikt nie wiedział jak perfumiarz wyglądał.
- Skąd się tu wziąłem? Byłem w lesie. Szukałem, zresztą nieważne. Gdzie moje rzeczy? - Zasypanie opiekuna pytaniami wydało mu się jedynym wyjściem, jeśli chciał się zorientować dokładniej w swoim położeniu.
- Jakie? - W pierwszej chwili, perfumiarz nie zrozumiał pytania rannego. Po chwili jednak nadeszło olśnienie. - Ach. Były całe brudne. Wyrzuciłem je. Odkupie! - Nie był
przyzwyczajony do gościa w domu. Wyraźnie denerwował się każdym wypowiadanym słowem. - Jesteś głodny? Uzdrowiciel powiedział, że musisz dużo jeść i pić.
- Wyrzuciłeś? Ale Layla. Tam była Layla...
Cierpienie kolejny raz wykrzywiło jego twarz. Tym razem był to ból psychiczny. Layla - jego mała księżniczka wystrugana przez dziadka. Była z nim zawsze. Nawet nie słuchał mężczyzny. Nie chciał jeść ani pic. Po co? Teraz to nie było ważne.
- Nie widziałem żadnej kobiety czy... Coś - zmieszał się strasznie. Przez jedną krótka chwilę zrobił rachunek sumienia i sprawdził pamięć. I nagle - Tylko figurka taka. - Sięgnął do szafki przy łóżku i wcisnął mu w rękę drewienko, o które, jak podejrzewał, pytał.
- Tak - wyszeptał zamykając figurkę w dłoniach. Widać było, że ma dla niego niezwykłą wartość. Niby takie stare nic a jednak. W milczeniu przycisnął dłonie do piersi i trwał tak przez jakiś czas. - Nic więcej nie ocalało? - wyszeptał drżącym głosem.
- Jest... Coś.
Crispin przechylił głowę na bok i wyciągnął rękę w oczekiwaniu. Po chwili poczuł na niej małe, stare, dość mocno zużyte dłuto.
- Dziękuje - wyszeptał, kiedy poczuł w dłoni znajomy kształt.
Perfumiarz przyglądał się choremu z niepokojem. Wiedział do czego służy narzędzie, które mu oddał. I wiedział, że już mu się nie przyda.
- A teraz pomóż mi się tego pozbyć. - Dłoń chorego spoczęła na jego opatrzonych bandażem oczach. - Denerwuje mnie. Nic przez tę szmatę nie widzę.
- Nie. Ma zostać. Uzdrowiciel mówił. - Lambert ponownie chwycił go za ręce, by nie pozwolić mu na zdjęcie opatrunku.
- Ale... - Crispin nabrał w płuca powietrza i wstrzymał przez chwile oddech. - Proszę. Irytuje mnie to. Nic nie widzę, rozumiesz? Zdejmij choć na chwile. Chcę zobaczyć gdzie jestem. Chcę... Chcę zobaczyć ciebie.
Perfumiarz nie był gotowy przekazać mu słów medyka. Odciągnął dłonie rannego od bandaży i przyłożył sobie do policzków. Chciał mu w ten sposób pokazać siebie. Tak, jak robią niewidomi, poznający świat bez zmysłu wzroku.
- Co ty...
Crispin wyrwał ręce z uchwytu opiekuna i przycisnął do piersi tak szybko, jakby dotknął przed chwilą rozgrzanego do czerwoności pieca. Palce zacisnęły mu się w pięści, a przez ciało przeszedł potężny dreszcz, zapowiadający powrót gorączki. Opadł ciężko na poduszki i naciągnął na siebie koc.
- Zimno - mruknął, kryjąc się pod okryciem prawie cały.
Rozległy się przyspieszone kroki na drewnianej podłodze. Zwiastowały one tylko jedno, Lambert wybiegł z pokoju. Osoba, która przyszła po chwili z kocem i czymś pachnącym na pewno nie była perfumiarzem.
- Pan kazał nakarmić. I przykryć kocem - Rozległ się młodzieńczy głos, kiedy na ciele Crispina legł ciepły koc. - Pomogę usiąść. A później nakarmię, dobrze? Przyniosłem rosołu. Zobaczy pan, że zaraz będzie lepiej.
Gdyby nie stan, w jakim był Crispin, dobroduszność i łagodność tego chłopaczka przyprawiłaby go o uśmiech i bez protestów zjadłby przyniesiony posiłek. teraz jednak nie miał ochoty na nic.
- Zabierz to - burknął, odwracając się tyłem do chłopaka.
- Pan będzie zły. Znowu coś roztrzaska. Niech pan zje, proszę - Usiadł na łóżku chorego. Był uparty i stanowczy. Pracując z Lambertem musiał takim być, ale tego przecież Crispin nie mógł wiedzieć.- Chociaż trochę. Dobre jest. Pan mnie uczył gotować - Brzmiało to, jakby błagał o zlitowanie.
Niestety, mówią, że chory mężczyzna jest gorszy od rozkapryszonego dziecka. Chory Crispin był chyba najgorszym z przedstawicieli tego gatunku. jeszcze przez dobre dziesięć minut chłopak służący musiał prosić go na wszystkie możliwe sposoby by ten raczył spróbować chociaż odrobinę zupy.
- Dobrze - przystał w końcu na propozycję służącego, unosząc się na łokciach. - Ale pod jednym małym warunkiem.
- Jakim? - Prawdę mówiąc młodzieniec byłby zgodzić się prawie na wszystko, byleby tylko chory zjadł.
- Pomożesz mi pozbyć się tej przepaski.
- Zgoda - przytaknął energicznie i zamieszał łyżką w talerzu. - Tylko wpierw pan zje bo już ostygło.
Crispin posłusznie otwierał usta raz za razem, przełykając posiłek, który bardzo mu smakował. Faktycznie, chłopak dobrze gotował. A jeśli doda się do tego fakt, że przez napad nie jadł od prawie doby, przestygnięty rosół to była prawdziwa uczta.
- No i nie było takie złe. Prawda?
Służący wstał z łóżka by odstawić talerz na stolik.
- Ja zjadłem - powiedział Crispin, przecierając usta po posiłku. - A teraz ty, zabierz mi z oczu te szmatę. Chcę wrócić do domu.
- Nie, nie. Nie może pan wracać. Musi pan leżeć, uzdrowiciel kazał.
- Guzik mnie obchodzi uzdrowiciel! Zdejmij mi to! Pamiętaj, że obiecałeś. - Ton rannego był coraz bardziej przesiąknięty rozpaczą i determinacją.
- Nie mogę. Pan zabronił - Poczucie lojalności było w tym chłopaku tak silne, że aż denerwujące. Odstawił naczynia na stół i usiadł ponownie na łóżku. - Powinien pan iść spać - powiedział łagodnie i nakrył Crispina kocem aż po samą brodę.
- Dlaczego jesteście tacy uparci? To tylko kawałek szmaty a ja przez nią nic nie widzę - jęknął rozpaczliwie. - Sam to zrobię! - warknął, zrzucając na podłogę jeden z koców.
Usiłował się podnieść, lecz młode, silne dłonie chłopaka skutecznie przytrzymały go na poduszkach.
- Pan się nie miota. Leży spokojnie - Chłopak niemal płakał wypowiadając te słowa. - Bo on znowu będzie zły.
- Dobrze już, dobrze. - Nie miał sumienia sprzeciwiać się temu chłopcu. Przestał się szarpać, leżał spokojnie, obejmując się rękoma za ramiona. - Aż taki groźny ten twój pan? Aż tak bardzo cię lubi karać, że drży ci głos,
kiedy o nim mówisz?
- Nie, nie! - zaprotestował gwałtownie. - Pan mnie nie bije. Pan nawet nie krzyczy. To dobry pan.
- Dobry? A mówisz o nim jak o kimś kto wścieka się z byle powodu.
Głos chorego był coraz słabszy. Czuł się coraz bardziej zmęczony. Znów zaczął trząść się pod kocem. Ponownie płonął pod wpływem gorączki.
- Pan jest dobry. Czasami tylko ma humory dziwne. I martwi się.
Chłopak wstał z łóżka. Po chwili cały pokój wypełnił się zniewalającym zapachem lawendy.
- Mmm...- mruknął Crispin, przekręcając głowę raz w jedną, a raz w drugą stronę. Był słaby, gorący posiłek tylko wzmógł uczucie niemocy. Zaczynał tracić kontakt z rzeczywistością. - Wody, dasz mi wody?
Cyziu nalał do kubka trochę wody i przytknął go do ust chorego.
- Tylko powoli, bo się powylewa - powiedział spokojnie, przytrzymując głowę rannego w górze.
Gorączka trawiła organizm Crispina z taką siłą, że ten umierał z pragnienia. Ujął kubek w dłonie i uniósł się lekko nad łóżko, pijąc łapczywie zbawienny płyn. Kiedy naczynie było puste, padł na poduszkę i pierwszy raz od kiedy się ocknął, uśmiechnął się nieśmiało.
- Dziękuje. Możesz iść. Obiecuje, że będę grzeczny.
- Nie. Pan kazał siedzieć.
I siedział. Siedział wytrwale, dopóki nie był pewien, że chory zasnął.