niedziela, 21 kwietnia 2013

Grand - Rozdział 2.

- Fuuuuuuuj.... – jęknął Grand, wycierając twarz dłońmi tak gwałtownie jakby chciał zedrzeć z siebie skórę, a nie tylko pozbyć się śliny pozostawionej przez jęzor kociska. – Jesteś obrzydliwy - Wycelował palcem w kocią łepetynę i pogroził mu.– Zrobisz tak jeszcze raz, a założę ci szmatę na pysk żebyś trzymał jęzor z dala od mojej twarzy. Zabrałbym cię ze sobą – westchnął na koniec z wyraźnym żalem.
Grand pochylił się po swojego buta i wsunął go na stopę. Błoto wyschło, więc obsypało się z niego w większości. Mężczyzna wstał z pieńka i wiedziony jakąś wewnętrzną potrzebą, pochylił się nad kotem i pocałował go w kocie czoło tak głośno, że aż ptaki się zerwały do lotu.
- Muszę szukać dziadka. Babka nie może przeżyć, że nie przetrzepała mu suchej dupy tak solidnie, aby nie ruszył się z domu i teraz jęczy, że mam go sprowadzić. Jak go znam to siedzi gdzieś w jaskini i złorzeczy na nią. Para starych idiotów. - Miał okazje się wygadać, więc robił to. Mimo, że mówił do kota i gdyby patrzył na to z boku uznałby to za szczyt dewiacji.
Skoro mężczyzna musiał iść, to Ferez go nie zatrzymywał. Droga była wolna. A to, że miał zamiar podążyć za nim to już była zupełnie inna kwestia. Póki co usiadł na trawie, czując się odrobinę zbesztanym. Pokrętna kocia logika wraz z ludzką zaczęły się zastanawiać, co by było, jakby Ferez nie był w tamtym momencie kotem. Ogon rozbujał się delikatnie na wszystkie strony, a kocisko spoglądało na twarz Granda z niejakim smutkiem, że odebrał mu okazję do obcałowania go po kociemu w ramach podziękowania. Bezustannie jednak zwierzę mruczało, czy raczej zwierzęca strona zmiennokształtnego wydawała z siebie zadowolone dźwięki.
Grand odszedł kilkanaście kroków i zatrzymał się. Odwrócił się w stronę kociska, patrząc na niego z niemałym smutkiem w oczach. Ciężkie westchnienie przecięło 'cisze' leśną.
- Kurcze, żebyś nie był taki wielki to wziąłbym cię do kieszeni i babka nawet by się nie zorientowała, że mam futrzaka, którego nie dam zjeść.
Pomachał do kota na pożegnanie i ponownie ruszył w drogę. Co było robić? Puma miała właściciela, jak wnioskował z obroży, a on nie miał pozwolenia na trzymanie zwierzaka w domu. Babka przetrzepałaby mu skórę na wszelkie znane sposoby gdyby jej powiedział, że chce trzymać kota. Było mu żal opuszczać tak mięciutkie towarzystwo i tak ciepłe. Kiedy pomyślał sobie, jak przyjemnie byłoby położyć się na futerku kota i przespać noc przy swoim prywatnym źródle ciepła i to takim, które mruczy kołysanki... Potrzasnął energicznie głową. Musiał przestać o tym myśleć, bo to i tak było nierealne, a on musiał odszukać dziadka.
Nim mężczyzna zniknął wśród drzew, kocisko podniosło ciężki zad i ruszyło w ślad za nim. Nie musiało nawet widzieć nieznajomego. Teraz już wystarczył jego zapach, który z każdą chwilą przebywania w obecności Granda zapadał Ferezowi głębiej w pamięć. Kocie łapy niosły wielkie cielsko z ogromną gracją, bezszelestnie, że w pierwszych chwilach ciężko było się zorientować, że coś się porusza. Może w ogóle niedane byłoby mężczyźnie się zorientować, gdyby nie mruczenie, które po chwili znów rozległo się w ciszy lasu, a oddźwięk tego mruczenia przywodził na myśl bardzo zadowolonego z siebie kota... Bardzo.
Takiego mruczenia Grand nie mógł pomylić z niczym innym. Zatrzymał się w miejscu jak rażony piorunem, po czym odwrócił się i wsparł dłonie na.
- Czy ja powiedziałem, że możesz za mną iść i straszyć mi potencjalne zdobycze?
Miało być groźnie? Nie, w żadnym wypadku nie miało być groźnie, bo widok kociska ucieszył go niesłychanie. Na jego twarzy zaraz pokazał się uśmiech. Kolana same się ugięły, a chłopak klęknął na poszyciu, rozkładając ręce, jak do uścisku.
- Cholera! – jęknął nagle i opadł na dłonie, przechylając się na prawo.
No tak, klękanie w lesie nie jest dobre. Nigdy nie wiadomo, jaka złośliwa szyszka czy gałązka zechce ci się wbić w kolano i potem leżeć wśród traw i śmiać się bezgłośnie z twojego nieszczęścia. A miało być tak romantycznie, niemal powieściowo. Zwolnione tempo czasu. Grand klęczący z rozpostartymi ramionami i uśmiechem na twarzy. Kocisko zbliżające się do niego w podskokach, podczas, gdy jego sierść błyszczy w świetle księżyca, który musiałby oczywiście wzejść na zawołanie dla lepszego efektu. A jak było? Chłopak prawie leżał na ziemi i masował bolące kolano, psiocząc na swojego pecha.
Kocisko przyglądało się z jawnym zaciekawieniem Grandowi, odkąd je zauważył i odwrócił się w tył. Kiedy mężczyzna upadł, Ferez zniżył głowę i pokiwał nią z politowaniem, chociaż ciężko było wyłapać z tego gestu coś ludzkiego. Podszedł na kocich łapach i wcisnął łeb w ramiona nieszczęśnika, wymownie nim ruszając, jakby chciał go podnieść z ziemi, aby mężczyzna nie robił sobie więcej krzywdy i aby szedł dalej. Z tej mniej romantycznej perspektywy, mogłoby to zakrawać na heroiczny gest wsparcia ze strony zmiennokształtnego. Z jeszcze innej strony była to idealna okazja do tego, aby znów otrzeć się o ciało Granda i powąchać go ponownie, jak gdyby z tęsknotą, chociaż nie było jej w tym wszystkim. Zwierzę pragnęło czułości i prócz wsparcia właśnie tak egoistycznie wyglądało, kiedy usiłowało ‘podnieść’ mężczyznę.
- Dobrze już, dobrze, wstaję – jęknął młodzieniec, podnosząc się z ziemi mozolnie. – Człowiek raz w życiu chce być romantyczny i pokazać.... Kotu! Że się cieszy na jego widok i że chciałby go przytulić to oczywiście musi jakiś wredny badyl wleźć w drogę. Maruda to powinno być jego drugie imię. Na każdy temat potrafił stworzyć powieść pełną goryczy i wyrzutów. Tak już miał. Jak coś było nie tak, to nigdy nie była to jego wina tylko świata dookoła. Jak nie patyk, to błoto albo jakieś inne sprzeczności pochodzenia naturalnego. W każdym razie chłopak dźwignął się z kolan, tarmosząc kocisko po łepetynie i mrugnął do niego porozumiewawczo.
- Ok, skoro już nie posłuchałeś mnie i polazłeś za mną taki kawał, to ostatecznie możesz iść ze mną. Mam nadzieje, że dziadek nie dostanie zawału, kiedy cię zobaczy i że nie wygada babce. Będę miał się z pyszna, jak ona się dowie, że łaziłem po lesie w towarzystwie futrzaka.
Faktycznie mężczyzna marudził okropnie, ale Ferezowi nie przeszkadzał ten fakt. Bardziej gryzło go to, że nie może się po ludzku roześmiać, albo westchnąć z rozczuleniem. Kocisko zamruczało jedynie, trzepiąc łbem na wszystkie strony i ruszyło przed Granda, jakby ono miało go prowadzić. Dla zwierzęcia nie było przeszkód w lesie. Łapy wiedziały, gdzie stawać, aby nie wpaść na coś ostrzejszego, lub też nie wejść w kupę, lub kupę błota – w zależności, jaki to był rodzaj kupy. Sam Ferez miał nikłą nadzieję, że staruszek nie zacznie panikować. Posiadał niewyobrażalny talent do zjednywania dobie ludzi, ale nie w wieku starczym, gdzie osoby takie wszędzie były, wszystko widziały i z niejednym potworem walczyły. Puma na potwora właśnie zakrawała, zwłaszcza na nie swoim terenie.
- Fajnie machasz zadem, kiedy przełazisz przez przeszkody. Niczym panna z przybytku rozkoszy – Grand roześmiał się i przechylił głowę na bok, zupełnie jak kociak na samym początku, przypatrując się jak zad zwierzęcia kołysze się z boku na bok przy każdym kolejnym kroku. – W sumie gdybym poćwiczył... – Ułożył sobie dłonie na biodrach i zaczął stawiać stopy z gracja kobiecego chodu. Oczywiście potknął się po ledwie kilku krokach. Nie skończyło się to upadkiem, co przyjął z widocznym zadowoleniem, ale odechciało mu się parodiowania kota. – Nie wiem czy mnie rozumiesz. Nie mam pojęcia czy w ogóle słuchasz, ale bądź łaskaw skierować się do skał. Tam jest ulubiona jaskinia mojego dziadka. Zawsze go tam odnajduję, kiedy ucieknie.
Chłopak odgarniał kolejne gałęzie na boki i brnął wśród poszycia śladem kociska. Był zadowolony, że nie idzie sam i całkiem szczęśliwy z faktu, iż kot go nie posłuchał. Przy pumie czuł się pewniej i szło mu się o wiele lepiej.
Ferez odwrócił się na stwierdzenie o tym, czy rozumie mężczyznę i całkiem ludzko kiwnął głową. W lesie kręciło się mnóstwo magicznych stworzeń, więc jedno więcej chyba nie robiło nikomu różnicy, o ile puma mogła na takie zakrawać. Po chwili skręcił w wyznaczonym kierunku. Nie bywał tak daleko od zamku, ale wiedział, gdzie znajdują się góry i pomniejsze skałki. Miał nieodpartą ochotę potrzymać Granda za dłoń, aby nie potykał się więcej, ale jedyne, co mógł zrobić to iść w bezpiecznej odległości, aby wspomóc swoim miękkim ciałem mężczyznę, gdyby ten chciał naprawdę wyrżnąć na twardą ziemię.
Dziadek tymczasem rozpalił ognisko i właśnie przypiekał nad nim wiewiórkę, która upolował przy pomocy procy i kamienia. Stary, ale jary, jakby powiedział sam o sobie.
Zmiennokształtny z oddali już poczuł zapach dymu i pieczonego mięsa, pomimo tego, że nie przepadał za wiewiórkami. Smakowały orzechami, a orzechów Ferez w każdej postaci – czy ludzkiej, czy zwierzęcej – nie cierpiał.
Orzechy nie były złe. W każdym razie Grand bardzo je lubił. Tak samo jeść jak i rzucać nimi do celu. No, ale nie mógł wiedzieć, jakie myśli kołaczą się w łepetynie kociaka. Szedł krok za krokiem w dobrze sobie znanym kierunku i prawdę mówiąc nawet nie zauważył, że puma ma jakieś bardziej ludzkie odruchy niż pozostałe zwierzęta, jakie było mu dane spotkać w życiu. Co prawda większość z nich podczas spotkania z Grandem leżała poćwiartowana i przypieczona na jego talerzu no, ale kury na ten przykład biegały po podwórzu i kiedy coś do nich mówił również kiwały łebkami, jakby go rozumiały.
Gdy tylko przeszli kilka metrów, podczas których chłopak nie potknął się i nie wywrócił, ale za to kilka razy poczochrał pieszczotliwie kota, ich oczom ukazał się dym nad ogniskiem i dziadek siedzący na kamieniu.
- No widzisz? – zwrócił się do pumy. – Tak jak myślałem, ten stary piernik zawsze tu czmycha i zawsze marudzi, że mu tu dobrze i że nigdzie nie wraca. Chodź, idziemy napędzić mu stracha i popatrzeć, choć raz, jak to on ucieka z piskiem rodem z gardła jednej z jego panienek.
Kot nie chciał straszyć dziadka, niemniej bez skrępowania ukazał się na polanie, gdzie siedział staruszek i zamruczał, co mogło zakrawać na zawarczenie. Nozdrza niebezpiecznie poruszyły się, gdy wciągał w nie zapach pieczonej wiewiórki i z jej powodu nie podszedł zupełnie blisko, a tylko przysiadł w bezpiecznej odległości od dymu, machając ogonem na wszystkie strony i czekał, aż Grand pozałatwia swoje sprawy z dziadkiem. Był zaiste grzecznym kotem, który oblizał się wymownie na myśl o innym jedzeniu. Patrzył wprost na staruszka, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że mogłoby go to wystraszyć. Po chwili oblizał też łapę i przemył nią pysk, który roztworzył się po tym w głębokim ziewnięciu.
- Grand! Uciekaj! – Staruszek zerwał się z kamienia i zamachnął patykiem, na którym miał nadzianą wiewiórkę. Najwyraźniej miał zamiar ratować swojego wnuka przed wielkim złym kotem, który w jego mniemaniu, przyczaił się i tylko czekał, aby kłapnąć zębiskami i pożreć chłopaka.
- Nie, nie, dziadku, posłuchaj... – Młody wystawił dłonie przed siebie i postąpił kilka kroków naprzód. Nie bał się pumy, bo i dlaczego by miał. Dziadek nie wiedział, jaka jest prawda. Grand musiał za wszelką cenę ratować ich obu. Znaczy: kota i dziadka. - Grand! Powiadam ci uciekaj. Albo nie, poczekaj, lepiej... – Dziadek zawahał się na moment, szukając innego wyjścia z sytuacji. – Padnij na ziemię i udawaj martwego! O tak! Udawaj martwego to ten potwór cię nie tknie – Rozentuzjazmowany dziadziuś najwyraźniej nie miał zamiaru odpuścić. Machając wiewiórką nadzianą na kiju niczym klingą, ruszył w stronę kota. – Sio! Sio! Sio! Jeśli nie chcesz zastąpić mojej marnej kolacji na tym kiju to won! Nie waż się nawet spojrzeć na mojego wnuka. No!
Ferez wstał, co mogło być oznaką tego, że kocisko w rzeczy samej ma zamiar się wycofać. Odwrócił się jednakże tylko w bok i zastąpił drogę Grandowi, aby po chwili przejść obok jego nóg i otrzeć się o nie wymownie. Jak mógłby pomyśleć chociażby przez chwilę, aby zjeść tego mężczyznę, skoro miał tak cudowne i zdolne palce? Po tym krótkim naznaczeniu osoby wnuka zwariowanego dziadka, kocisko schowało się za młodszym mężczyzną i wychyliło zza niego głowę, jakby szukało schronienia przed kijem z nadzianą wiewiórką.
- Gra... – Dziadka wmurowało. Dosłownie, stanął w miejscu z kijem wycelowanym w kocisko i kołyszącą się na nim wiewiórką. Przez dobrą chwilę nie wiedział, co ma powiedzieć i dzięki temu Grand doszedł do głosu.
- No widzisz, dziadziu – Ruszył wolno w stronę dziadka. – On nie jest taki groźny, bo... em... Jak ci to wyjaśnić? – Chłopak szedł w stronę staruszka, który nadal pozostawał w szoku, szukając w swojej młodej głowie jakiegoś logicznego wytłumaczenia takiego zachowania pumy. I nagle go olśniło. Uśmiechnął się cwaniacko i podparł pod boki, zatrzymując tuż przed 'klingą' dziadka. – Gdybyś czasami mnie posłuchał i popatrzył na mnie uważniej to wiedziałbyś, że jestem dorosłym mężczyzną, który potrafi być stanowczym i władczym. Kiedy mówię, że ma być grzeczny to jest. I niech ci do głowy nie przyjdzie, że jest inaczej. Ten kot… – Odwrócił się gwałtownie w stronę kociska i wycelował w niego palcem, choć kiedy spojrzał w jego zwierzęce ślepia to nieco stracił rezon. – Ten kot musi być mi posłuszny. Moja wewnętrzna siła mu to nakazuje. Więc jeśli byłbyś tak łaskaw, wracaj do domu i daj się zrugać babci, bo żyć mi nie daje – zakończył już nieco łagodniej i patrząc na dziadka z wyraźnym błaganiem.
Kocisko ruszyło powoli za młodszym mężczyzną, ale nadal pozostawało w bezpiecznej odległości od jego pośladków, aby nie narazić się na cios kijaszkiem. Ferez uważnie wysłuchał też słów Granda, a kiedy ten skończył mówić, nie wytrzymał. Położył się na ziemi i zakrył pysk łapami, po czym z wesołością małego, domowego kociaka zaczął się turlać po ziemi. W środku płakał niemal ze śmiechu. Aż tak udomowionym kotem nie był, by poddawać się woli jakiegoś młodzieniaszka, którego ledwie znał. Nic to, że ów młodzieniaszek miał cudowne palce, bowiem to już nie było usprawiedliwieniem dla jego pokrętnego myślenia. Puma przeturlała się kilka razy i zadyszała ciężko, nie umiejąc tak naprawdę ubrać myśli Fereza w śmiech, co doprowadziło zwierzę do tego, że się zziajało.
- A teraz może sprawiasz siłą swojego umysłu, że ona tarza się z bólu i łasi do twoich nóg? – Dziadek nagle odzyskał mowę i zadziorność, z jakiej słynął za młodu. Ułożył sobie kijaszek z kolacją na ramieniu i odwrócił się na pięcie ruszając w stronę ogniska. Zupełnie przestał interesować się kotem i jego mentalnym panem. Za to Grand odwrócił się do kota i zmrużył groźnie oczy.
- Mógłbyś nad sobą panować, wiesz. Wytaplasz się cały w kurzu i śmieciach, a potem będziesz chciał, żebym cię może miział? O nie, mój drogi. Skoro ci tak wesoło... – zaczął, bo oczywiście nie było sposobu by nie zauważył, że jego przemowa rozbawiła pumę niemal do łez. – To zaraz po swoich występach poszukasz sobie rzeki i się wykąpiesz. A jak nie rzeki to choćby jakiejś kałuży czy czegoś. Koty chyba się kąpią, co? To tylko mit, że myjecie się jęzorem? Bo jeśli nie to twój zjadający brud jęzor był dzisiaj na mojej twarzy. Fuuuuuuuj... Jesteś obrzydliwy – powtórzył dokładnie tak samo jak podczas lizania przez kocisko, po czym machnął dłonią na kota i poszedł do dziadka, zostawiając zwierzę samemu sobie, aby się ogarnęło. Dziadka musiał namówić na powrót. Koniecznie. Babka zemści się na nim, jeśli tego nie zrobi.
Kocisko prychnęło i zwinęło się z ziemi, aby się otrzepać, po czym wystawiło nos w górę. Zdecydowanie Ferez miał lekkiego hopla na punkcie wody, ale nie bał się jej, jak mniejsze koty. Nawet całkiem dobrze wychodziło mu pływanie, mimo tego, że nie przepadał za dłuższym moczeniem się. Powąchał rozchodzące się powietrze, ale zapach wiewiórki skutecznie rozpraszał inne zapachy, więc chwilę trwało nim znalazł w tym dymie maleńkie, ledwo uchwycone strzępy zapachu wody. Nie bacząc na Granda, czy dziadka pognał w listowie i dalej, głębokimi susami w stronę strumyka, który szumiał gdzieś dalej.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Grand - Rozdział 1.


Akademia została zamknięta i odcięta od świata. Nie stało to jednak na przeszkodzie komuś, kto mógł bezproblemowo wspinać się na wysokie mury, skakać z nich, a przede wszystkim przemieszczać się bezszelestnie. Tak naprawdę wszyscy widzieli, jak wielki kot wchodzi i wychodzi z zamku, ponieważ miał na to pozwolenie od samego Rektora. Miał mieć „oczy i uszy szeroko postawione”, jak mawiał sam właściciel tego przybytku. Dochodził do tego jeszcze niesamowity węch, który Ferez odziedziczył w darze po przodkach.
Jak każdy wieczór – po przespaniu połowy dnia – wymknął się do lasu poza murami Akademii, aby dla rozrywki pogonić biedne wiewiórki, albo też upolować jakąś sarenkę. Zbliżała się wiosna, małe kwiatki wyrastały z ziemi, a niewielkie łąki obrastały pachnącymi ziołami i innym zielskiem. Wielka puma, bo zaiste zmiennokształtny był pumą, przechadzała się pomiędzy listowiem, nie robiąc żadnego hałasu. Co ciekawe, ginęła w mroku drzew. Futro dość skutecznie i powoli zmieniało się na wiosnę na nieco ciemniejsze, aby w lato stać się czarnym, więc i puma była dość nietypową odmianą tego gatunku. Pomijając oczywiście fakt, że było to stworzenie zmiennokształtne, więc tak naprawdę mag, który przybierał zwierzęcą postać, kiedy miał na to ochotę.
Wiosna, to najpiękniejsza pora roku, jaka mogła się przydarzyć Ferezowi. Uwielbiał miliony zapachów, jakie roztaczały się w lesie, dlatego z zamysłem wielkiego ich konesera, kroczył mniej lub bardziej udeptanymi ścieżkami między drzewami.
- Cholerna wiosna! – Poniosło się po lesie.
To młodzieniec z pobliskiej wioski, przechodząc przez kępę trawy i wdeptując w maź, która mogła być zarówno błotem z rozmiękniętej na wiosnę ziemi, jak i czymś o wiele mniej przyjemnym i o wiele bardziej śmierdzącym wyraził swoje niezadowolenie. Poczuł jak jego noga, obuta w skórzany trzewik, zapada się w miękkiej, podejrzanej mazi aż po kostkę i, o zgrozo, część owej mazi wkrada się podstępnie do wnętrza buta, brudząc mu stopę. Z wyrazem obrzydzenia na nieogolonej twarzy przestąpił przez kępę drugą nogą i zaczął oglądać to, co tak bezceremonialnie zakłóciło mu spokój dnia i spaceru.
Nietrudno było dosłyszeć siarczyste warknięcie, bowiem w lesie było cicho i ciemno. Gdzieś po drzewach przeskoczyła wiewiórka, to gdzieś indziej zahukała sowa, lecz poza tym było cicho. Na miękkich kocich łapach, kierowany również swoją nieustępliwą ciekawością, zmiennokształtny skierował się bliżej miejsca skąd doszło go warknięcie. Wyłonił się z krzaków, które zaszeleściły złowrogo i zatrzymał się, gdy w końcu dostrzegł kogoś. Nie omieszkał obejrzeć przybysza dla zasady, z dalszej odległości, tocząc w głowie szekspirowski dramat pod tytułem "Iść powąchać, czy nie iść powąchać, o to jest pytanie!".
Odziany w strój mający mu bardziej pomagać w przedzieraniu się przez leśne ostępy, niż mu w tym przeszkadzać, młodzieniec przysiadł na powalonym drzewie i z nieskrywanym obrzydzeniem zdjął z nogi buta ubabranego czymś o nieokreślonym kolorze.
- Cholerne zwierzaki! Że też nikt nie nauczył ich, że jak się załatwi swoje potrzeby to należy to zakopać – warczał, oj warczał. Nie miał, co prawda pewności, co takiego zawitało do jego buta, ale na wszelki wypadek psioczył na zwierzęta i ich niekulturalne zachowanie. Jego lniane spodnie na szczęście przetrwały bez skazy zapadniecie się w brei, bo gdyby i one były ubabrane to być może mężczyzna zdejmowałby je w tej chwili z równie wymownym obrzydzeniem. Usłyszał szelest i cichy trzask, owszem. Ale czy jakieś tam ostrzegawcze trzaski miały mieć teraz większe znaczenie niż to, że ma ubrudzone obuwie? O nie! Delikatnie, trzymając buta koniuszkami palców, uniósł go do góry i zbliżył nos, aby powąchać maź znajdującą się na nim.
Zmiennokształtny gdyby mógł, to roześmiałby się na takie zachowanie. Cóż komuś przeszkadzało łajno w lesie, skoro było tego tak dużo, jak dużo było zwierząt? Niedźwiedzi, saren, łosi i innych mniejszych lub większych? Ferez z zaciekawieniem przyglądał się mężczyźnie, a koci łeb odchylił w bok, co musiało wyglądać dziwnie, jak na tak wielkiego kota. Po chwili oblizał pysk i podniósł ciężki zad z ziemi, aby bliżej przyjrzeć się nieznajomemu, wrażliwemu podróżnikowi. Bezszelestnie, miękkimi krokami, mając opuszczony łeb, zaczął się zbliżać do źródła narzekań, aby przypadkiem mężczyzny nie wystraszyć. Ludzie wszak dziwnie reagowali widząc wielkiego kota, który powinien siedzieć, gdzieś blisko pustynnych, skalistych terenów, a nie w lesie obok zamku.
Młody mężczyzna odetchnął z ulgą. Nie, nie było to nic śmierdzącego i wychodzącego z tego mniej przyjemniejszego dla oka otworu zwierzęcia. Błoto! Zwykłe, wiosenne błoto. Niemniej nie pocieszyło go to na tyle, aby powrócił nastrój pełen skowronków i motylków. Ze znacznie mniejszym obrzydzeniem zaczął wycierać buta w liście i gałązki, których przecież w lesie było pod dostatkiem, a które teraz nadały mu się właśnie do tej czynności. Mamrotał pod nosem jakieś mniej lub bardziej nadające się do słuchania epitety i warczał na przemian z westchnieniami. Musiał iść dalej. Musiał znaleźć te cholerną chatkę na kurzej łapce, bo inaczej macocha... Ej, nie, nie, nie żadną chatkę. Musiał znaleźć jaskinię, w której podobno zaszył się jego dziadek po kolejnej awanturze o kochanice z wioski, jaką zrobiła mu babka. A tłumaczenie sobie, że szuka chatki na kurzej łapce pomagało mu znieść trudy i niechęć do chodzenia po leśnych ostępach.
Wielkie koty nie potrafiły mruczeć, lecz czego się nie uczą, kiedy chcą się komuś przypodobać? Ferez opanował więc sztukę mruczenia, jak tylko jego ciało nauczyło się w pełni kontrolować przemiany. Podszedł blisko nieznajomego i dopiero wtedy uniósł łepetynę i wciągnął w swój ciemny nochal masę powietrza z zapachem nieznajomego, nie przestając przy tym mruczeć. Ogon przeciął powietrze z zadowoleniem i chociaż zapach nie był jakoś szczególnie zniewalający, jak w przypadku innej osoby, którą znał, to też nie był zły, ot ludzki.
Mężczyzna usłyszał więc za sobą dość głośne mruczenie. But wyleciał mu z ręki, a on sam poderwał się z pnia, odwracając się i patrząc z niemałym zdziwieniem na te górę futra, która nie dość, że mruczała, to jeszcze machała ogonem niczym liną z jakiegoś ogromnego statku, których naoglądał się, będąc na naukach w dalszych częściach kraju.
- Nosz... Jeszcze mi brakowało futrzanego obserwatora, który ma chęć na kościsty obiad złożony z jednego dania o nazwie Grand – wysyczał młodzieniec, wbijając spojrzenie w zwierzę i ponownie siadając na pniu.
Bał się? Ciężko było powiedzieć czy się bał czy bardziej irytowała go obecność kota, który podszedł go tak bezczelnie i najwyraźniej dobrze się bawił, obserwując go, bowiem ogon mu żył własnym życiem.
- Pójdziemy na układ, hm? Ja nie będę się darł wniebogłosy, a ty pożresz mnie, zaczynając od głowy, żebym nie musiał patrzeć przed śmiercią, jak w twojej paszczy znikają moje cenne ręce i nogi – Szlag jeden wiedział czy kot go rozumiał i czy rozmawiając z nim nie robił z siebie kompletnego idioty, ale wolał to niż ucieczka na jednej nodze z piskiem i łzami w oczach.
Kocisko oblizało się wymownie. Ferez nie umiał sobie odmawiać takich okazji. Po chwili jednak zatrzepał łbem, co zapewne dla człowieka miałoby oznaczać, że nie jest interesującym posiłkiem i podszedł bliżej. Skoro mężczyzna siedział na pniaczku, to kocisko z niego skorzystało, wchodząc przednimi łapami na drewno. W przeciwnym wypadku zapewne nos Fereza wylądowałby między nogami nieznajomego, a tak mógł prawie sięgnąć mu do torsu. Ogon faktycznie żył własnym życiem, jakby wbrew temu, co robiła reszta futrzastego ciała. Po chwili kocisko zajęło się tym, co lubiło robić najbardziej, czyli obwąchiwaniem, mruczeniem i jawnym domaganiem się drapania za uszami. Zwierzę uwielbiało ten rodzaj pieszczoty i Ferez nigdy nie przyznałby się, że w ludzkiej postaci też to uwielbiał, nawet bardziej.
- Ej! Ty nie chcesz mnie zeżreć. Ty chcesz... Oj, kocie... Co ja jestem, drapaczka do wynajęcia przez zastraszenie?
Może i miało to brzmieć groźnie, a może miały być to tylko pozory, niemniej Grand wyciągnął rękę w stronę łba kociska i ostrożnie wsunął palce w futro. Było przyjemne, a od kota biło ciepło. Chłopak, zapomniał o swojej bosej stopie i bucie ubabranym w błocie. Kot łaszący się do niego przypomniał mu jak bardzo pragnął mieć zwierzątko, a jak często słyszał, że to głupota trzymać w domu coś, co się nadaje na obiad. Uśmiechnął się i przejechał palcami po łbie pumy, patrząc jak jej sierść układa się miękko pod jego palcami i jak szybko powraca do pionu, gdy tylko jego dłoń się odsunie.
- Nie jesteś jednak groźny. Moja babka zastanawiałaby się jak smakujesz w ziołach, ale ja chyba nie chciałbym widzieć cię na stole, bez futra, z kalarepą w pysku.
Na ostatnie słowa, kocisko dosłownie cofnęło się i wybałuszyło oczy. Była to zaiste ludzka reakcja Fereza na zasłyszane słowa. Otrzepał się i prychnął. Nie chciał być czyimś obiadem i nie widział się w tej roli, aż mu się jego kocia, miękka i bardzo zadbana sierść zjeżyła na plecach. Niemniej po chwili powrócił do głaszczącej go dłoni, bo było to ukojeniem na jego delikatnie nadszarpniętą wyobraźnię. Mężczyzna, czy też chłopak mógł dostrzec również skórzaną, misternie plecioną obrożę na jego szyi, co jeszcze bardziej upodabniało go do domowego zwierzęcia. Z tą różnicą jednak, że chyba nikt nie trzymał w domu prawie stukilowej, prawie dwumetrowej w długości – plus około metra ogon – i ponad pół metra wysokiej w kłębie pumy. I owszem, jego wykorzystywanie ludzkich rąk do drapania było zaiste bardzo widoczne. Nic nie sprawiało mu takiej przyjemności, nawet ocieranie się o ostrą korę drzew.
Grand przez chwilę pomyślał, że kocisko ma dość, że już mu się znudziło drapanie albo, jak mogło się też przytrafić, stwierdziło jednak, że zamieni przyjemność drapania na przyjemność konsumowania i ogryzania smakowitych ludzkich kostek, leżąc na świeżo wyrośniętej trawie. Na szczęście puma szybko wróciła, więc chłopak ponownie rozpoczął zabawę w drapaczkę. Przynosiło mu to sporo przyjemności, więc jakoś nie miał zamiaru z tego rezygnować. Natrafiwszy na obrożę zatrzymał dłoń na pasku dłużej i przyjrzał mu się uważnie.
- Ech, jesteś już czyjąś maskotką. Zazdroszczę tej osobie. To pewnie jakaś nieźle zbudowana i bogata panna, która wieczorami siada przy tobie w przezroczystej koszulce, wypachniona olejkami i z rozwiązanymi włosami. Pochyla się nad tobą, szepcze, jaki to jesteś mięciutki i przyjemny i obiecuje, że będziesz jej na wieczność. Zazdroszczę ci brachu... – Westchnienie na koniec wypowiedzi mogło oznaczać tylko jedno: rozmarzył się. A dowodził tego też jego błogi uśmiech i zaczerwienione policzki.
Ferez ponownie się otrzepał. Nie ciągnęło go do romansów. Nigdy, ale to naprawdę nigdy nie myślał o tym, aby wdawać się w jakieś schadzki, czy to z pannami, czy z mężczyznami, chociaż nigdy niczego nie wykluczał. Naparł nieznacznie łbem na ciało mężczyzny, aby wyrwać go z zamyślenia, bo jak to się często u ludzi zdarzało: im bardziej zagłębiali się w swoje myśli tym bardziej drapiące za uszami palce zwalniały. Kocisko upomniało się też w nieco inny sposób, więc mężczyzna w jednym bucie poczuł na swojej dłoni szorstki, wilgotny język. Kocie ciało nalegało na więcej pieszczoty i jeszcze więcej, więc znów nie minęło wiele czasu, jak Ferez naparł jeszcze bardziej, przekroczył pieniek, schodząc z niego i zaczął się ocierać o nieznajomego, mrucząc wniebogłosy pod wpływem przyjemności.
- Ejejej... – Grand odchylił się nieco, powracając do świata żywych i uśmiechając się do kociska, które niemal zmusiło go do położenia się na pniaku, tak było natarczywe. Ułożył dłonie na potężnych barkach futrzaka i odepchnął go lekko w tył, prostując się i siadając ponownie w wygodnej pozycji. – Umawiamy się, że ja cię drapie, a ty odpuścisz sobie gwałt, ok? Nie gustuje w futrzanych kochasiach w moim łożu, a tu nawet łoża nie widać, więc... – Uniósł wyżej brwi i potargał sierść kota na jego łepetynie, niczym czuprynę niesfornego chłopaczka z podwórza. – Nie będę twoją poduszka, ani twoim posłaniem, a w zamian za to dostaniesz drapanie do czasu aż mi ręce omdleją. Może być? – Niewiadomo skąd wzięło się w nim tyle odwagi i bezpośredniości, ale ujął w dłonie pysk kota i spojrzał mu w głąb kocich ślepi.
Kocisko, tak jak i sam Ferez, miało oczy w kolorze ciemnego miodu pitnego.
Na propozycje przystał, pomimo tego, że nie miał pojęcia, dlaczego mężczyzna zaraz pomyślał o gwałcie. Niemniej myśl o tym, aby spać przy kimś wydawała się naprawdę kusząca. Oczywiście przy kimś, kto nie wydzielał z siebie ogromu ciepła, jak na przykład Rektor, ani nie roztaczał wokoło siebie chłodu, jak dziwny mężczyzna, który porwał mu ulubioną znajomą. Zamruczał wymownie, niby zgadzając się, ale kiedy spojrzał w oczy mężczyzny jego kocia natura wygrała i zmusiła go do tego, aby jakoś odwdzięczył się za pieszczotę. Język pumy odnalazł twarz Granda i naznaczył ją obficie śliną. Ferez musiał przyznać, że smakowało mu to co poczuł. Bardzo! Gdyby tylko wiedział, gdzie te cudowne palce mieszkają...

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Kasia.

Weszłam do domu z pochmurną miną. Nie czułam się dobrze. Było mi zimno i miałam dreszcze. Nie mogłam się wyleżeć i wygnać chorobę, bo musiałam dokończyć pilną pracę. Wiedziałam, że skończy się to tylko podwójnie silnym przeziębieniem albo czymś znacznie groźniejszym, ale co ja mogłam? Nic. Praca musiała być wykonana.
Rzuciłam klucze na komodę w przedpokoju i zdjęłam z siebie płaszcz, wieszając go na stojaku, nie patrząc nawet w tamta stronę. Marzyłam o łóżku, ciepłej herbacie, cichej muzyce i … no właśnie. To, o czym marzyłam naprawdę było obecnie nieosiągalne.
Z cichym, lecz dość ciężkim westchnieniem ruszyłam do kuchni. Włączyłam czajnik, otworzyłam lodówkę i po chwili zamknęłam ją zrezygnowana. Nie miałam ochoty na jedzenie. Z jednej z szafek wyjęłam herbatę i wrzuciłam do kubeczka. Musiałam się przebrać w coś mniej oficjalnego. Biurowa garsonka krępowała moje ruchy i nadawała się wyłącznie do pracy.
Idąc w stronę salonu, zrzuciłam pantofle i zaczęłam rozpinać guziki żakietu. Zanim doszłam do kanapy byłam już w samej bieliźnie a moje ubranie leżało wszędzie. Znaczyło dokładnie ścieżkę od kuchni do salonowej kanapy.
Nawet nie wiem kiedy i jak, zawinęłam się w koc i zasnęłam. Moja beztroska mogłaby się skończyć pożarem, gdybym wodę na herbatę gotowała na gazie. Dzięki Bogu ktoś jednak pomyślał za mnie i stworzył cudo zwane czajnikiem elektrycznym.
Z mojego błogiego letargu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Kogo do licha niesie w środku nocy do domu, w którym zapracowana kobieta stara się zwalczyć chorobę? Wiedziałam, że jeśli nie podniosę się i nie otworzę to albo pukanie ustanie i nie dowiem się, kogo licho przyniosło, albo pukanie będzie coraz bardzie nachalne i głośniejsze a wtedy otworze drzwi zła.
Nie było wyjścia. Musiałam się ruszyć i poczłapać do drzwi. Oczywiście koc ruszył tam razem ze mną zakrywając moje trzęsące się ciało i łaskocząc mnie delikatnie.
- Idę, idę, idę… - mruczałam, podchodząc coraz bliżej celu, jaki sobie obrałam. – Zaraz dojdę a jak zapukasz jeszcze raz to otworzę drzwi tylko po to…
Otworzyłam drzwi i stanęłam jak wryta, marszcząc czoło. Nie od razu dotarło do mnie kto stoi na korytarzu i czeka na możliwość wejścia do mojego mieszkania.
- Wyglądasz jakbyś właśnie spadła z księżyca i potłukła sobie pośladki – odezwał się mój gość.
- Niewiele się pomyliłaś. Wejdziesz?
- A jak ci się wydaje? Nie przyjechałam wcześniej po to by spędzić tydzień na korytarzu.
- Dobra, dobra, Katarzyno Mądralińska, nie mam siły na trzymanie cię tutaj i tłumaczenie sąsiadom, że masz kwarantannę. Właź, bo mi mieszkanie wyziębiasz.
Kaśka weszła do środka. Mijając mnie, musnęła ustami moją skroń, tak samo jak zawsze i tak jak uwielbiałam. Ta kobieta była wcieleniem delikatności, ale kiedy tylko chciała, potrafiła doprowadzić mnie do szewskiej pasji jednym słowem. Nie pozostawałam jej dłużna, więc dogadywałyśmy się dość dobrze.
Zamknęłam drzwi i powlokłam się z powrotem na kanapę. Kości mnie bolały, gardło wyło o coś do picia a głowa niemal eksplodowała od bólu.
- Choroba nie powinna napadać na ludzi, którzy mają tyle obowiązków, co ja… - jęknęłam kuląc się w jednym końcu kanapy.
- Marudzisz. Zawsze to robisz, ale jesteś przy tym jak dziecko, więc… - Katarzyna pochyliła się i cmoknęła mnie w czoło. – Zrobię ci herbaty, co?
Nawet nie poczekała na moją odpowiedź, tylko udała się od razu do kuchni. To było takie naturalne, takie zwykłe a jednocześnie wyjątkowe. Znałyśmy się na tyle długo, że rozumiałyśmy się często bez słów. Ja wiedziałam o jej wszystkich miłościach i zawodach. Ona znała moje marzenia i pragnienia. Każda z nasz miała zalety i miliony wad. Ja marudziłam i narzekałam z byle powodu a ona zakochiwała się na zabój średnio co trzy tygodnie. Jednak żadna z nas nie wyobrażała sobie świata bez tej drugiej.
- Chyba wiedziałam, że jesteś chora. Przywiozłam ci coś.
Kaśka postawiła na ławie tace z dwoma parującymi kubkami i miseczką. Wystawiłam nos nad kocem i zajrzałam do porcelanowego naczynka.
- Kapusta?
- No kapusta. A myślałam, że co, trufle? Jakby mnie było stać na takowe nie mieszkałabym z taką marudą jak ty.
- Gdybyś faktycznie czuła się jak współlokatorka, nosiłabyś ze sobą klucze do mieszkania a nie zrywała chorą kobietę z łoża śmierci.
- Och zamilcz, kobieto. Mówiłam ci, że nie mam zamiaru posiadać kluczy do tego zamczyska. Nie jest moje. A ja nie mam w zwyczaju przywłaszczać sobie czegokolwiek. Jeszcze pomyślisz, że mam zamiar za ciebie wyjść… i co ja wtedy zrobię?
- Dobra, wiem.
Sięgnęłam po kubek z herbatą. Chciałam iść spać. Był środek nocy, jak dla mnie, choć za oknem jeszcze nawet nie zapadły zupełne ciemności. Otuliłam dłońmi kubek i cieszyłam się ciepłem, jakie kradłam w ten sposób tylko dla siebie. Kasia przysiadła na drugim końcu kanapy.
- Brałaś coś? – rzuciła wsuwając bezczelnie stopy pod mój koc.
- Owszem. Coś tam łyknęłam.
- Nie pytam czy łyknęłaś coś tam, tylko czy wzięłaś odpowiednie leki. Wyglądasz jak śmierć na potańcówce u wampirów.
- Ależ dziękuję, również wyglądasz olśniewająco.
- No przecież wiem – Moja przyjaciółka poprawiła sobie dość teatralnym gestem włosy i wyszczerzyła się do mnie w uśmiechu. – Nie byłabym sobą, gdybym nie olśniewała.
- Boże, jak ja cie chwilami nienawidzę, Kaśka.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem i zamoczyłam usta w ciepłym napoju. Herbata. Owocowa. Taka, jaką lubię. Ta kobieta doskonale wiedziała jak mi dogodzić. Poczułam jak ciepło rozchodzi się zbawiennymi falami po moim organizmie.
- Przesadzasz. Gdyby nie to, że jestem tak wyjątkowa, nie trzymałabyś mnie tutaj. Przyznaj, kochanie, że nie potrafiłabyś znieść tygodnia bez świadomości, że tu mieszkam. – Zamiast zabrać się za picie herbaty, Kasia zabrała stopy spod koca i na czworaka podeszła do mnie, opierając brodę na moich uniesionych kolanach. – Byłoby ci strasznie smutno bez takiego wariata, Agniesiu, przyznaj to wreszcie. Tyle razy mówiłam ci, że cię kocham a ty nie powiedziałaś mi tego nigdy. Nie uważasz, że teraz jest odpowiedni moment na takie wyznanie? Wyczułam, że jesteś chora, wróciłam szybciej, kupiłam ci kapusty kiszonej…
Wpatrzyłam się w jej piwne oczy i uśmiechnęłam się do niej. Ta dziewczyna była niesamowita. Potrafiła w jednym zdaniu zawrzeć albo miliard niepotrzebnych informacji albo jedną taką, która zwalał z nóg. Nienawidziłam, kiedy tak na mnie patrzyła. Nie potrafiłam nad sobą panować, kiedy była tak blisko. Och, wiedźma! Musiała zdawać sobie z tego sprawę, skoro tak uwielbiała mnie dręczyć.
- Wylejesz mi herbatę. – Jak zawsze uciekłam w temat, który nijak się miał do tego, co naprawdę czułam.
- Ech… – Katarzyna zrezygnowana wróciła na miejsce.
- Kaśka… – jęknęłam.
- Dobra, wiem, nie mówisz o tym co czujesz, bo to boli. Ale ja i tak wiem, że mnie kochasz.
Jej niezmącona pewność siebie i wieczny optymizm, sprawiały, że moja pochmurna mina znikała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Dziewczyna wzruszywszy ramionami sięgnęła po miseczkę z kapustą i chwyciła niedużą porcję w palce. Kiedy uniosła nad naczynie, czekając aż sok przestanie kapać, popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się promiennie. Kurcze. Czy ona nie może choć raz sobie odpuścić?
- Wiem, że czekasz aż ja zacznę jeść, żeby mieć pewność, że niczego tam nie dosypałam – mruknęła takim tonem jakby mi właśnie oświadczała, że wyglądam pięknie w nowym komplecie seksownej bielizny.
- Oczywiście.
Kasia uniosła porcję kapusty w górę i otworzyła usta. Kropelka soku poleciała na jej policzek, na co ona zareagowała krótkim śmiechem. Wyglądała ślicznie, kiedy uśmiechała się tak beztrosko. Nie dziwiłam się, że jest taką pogromczynią serc. Wystarczyło czasami, że ktoś zobaczył jak się uśmiecha a już kolana mu miękły i zatracał się w otchłani uwielbienia. A ja miałam to szczęście, że mieszkałam z nią od kilku lat. Mogłam patrzeć jak je posiłki. Mogłam oglądać ją rano, kiedy wstawała rozespana i rozkosznie nieobecna. Miałam okazje widzieć ją mokrą, wychodzącą spod prysznica i z zaczerwienionym nosem, podczas kataru. Widziałam ją, kiedy jej skóra zmieniała kolor pod wpływem słońca i kiedy wracała w zimie z czerwonymi od mrozu policzkami i szklistymi oczyma. Znałam każdą jej minę, każdy uśmiech, każdy gest. Nie musiałam pytać jak się czuje i nie musiałam zgadywać, jaki ma humor. Przeżyłam z nią chwile radości, gdy zaliczała kolejne egzaminy. Przetrwałam chwile załamania, gdy odeszła bliska jej osoba. Poznałam marzenia i fantazje. Czasami miałam wrażenie, że znam ją lepiej niż ona siebie. Mogłabym przewidzieć, w kim się zakocha i kto sprawi, że zmoczy mi koszulkę, kiedy zostanie odrzucona lub wymieniona na inną. Tak, Katarzyna nie miała przede mną tajemnic a ja trwałam przy niej murem nawet wtedy, gdy podejmowała głupie, destrukcyjne decyzje.
Czy warto było niszczyć to wszystko dla spełnienia swoich marzeń?
Nie, zdecydowanie nie!
- Kiedy tak na mnie patrzysz mam wrażenie, że jesteś w innym świecie – mruknęła Kasia, odkładając porcje kapusty do miseczki nie spróbowawszy jej nawet.
- Dramatyzujesz. Po prostu sprawdzam czy przeżyjesz pierwszy kęs. Ale jak widzę nie masz odwagi skosztować swego zakupu.
Wysunęłam się z westchnieniem spod koca i zabrałam miseczkę z rąk Kaśki. Uwielbiałam kapustę. Ta małpa doskonale o tym wiedziała i wiedziała jak skusić mnie bym to ja pierwsza rzuciła się na ten przysmak. Już po kilku sekundach kwaśna rozkosz smakowa ogarnęła moimi zmysłami. Tego mi było potrzeba. Zdecydowanie tego!
Po pierwszej przełkniętej porcji sięgnęłam do miseczki i zgarnęłam kolejną. Tym razem nie dla siebie. Z szelmowskim uśmiechem wyciągnęłam porcję w stronę Kasi.
- Nie myśl sobie, że sama będę jadła to okropieństwo – warknęłam z doskonale udawaną pogardą. – Kupiłaś takie byle co to teraz zjesz to ze mną.
- Jezu… nie mów, że jest niedobra! Pytałam czy świeża. Wrócę do zieleniaka i nawtykam tej pudernicy. Powiedziała, że jest…
Nie zdołała dokończyć oskarżeń, gdyż roześmiałam się, widząc jej irytację i uniosłam porcję kapusty nad jej głowę.
- Zamilcz kobieto! – rozkazałam ze śmiechem. – Jedz i bądź przez chwilę cicho. Jedną chwilę, błagam.
Resztę wieczoru spędziłyśmy na wyjadaniu kwaśnego smakołyku z miski i opowiadaniu o tym, co działo się w naszych życiach podczas tygodniowej nieobecności mojej współlokatorki w domu. Jak mogłam zgadywać, ja zatraciłam się w tym czasie w pracy, której nijak nie chciało ubywać a jedynie przybywało z dnia na dzień coraz więcej, natomiast Kaśka, mimo tego, że pojechała w delegację, zdążyła się przez tych siedem dni zakochać na zabój w niezwykle przystojnym facecie, który prowadził kurs doszkalający dla florystów, na który została wysłana.
Około pierwszej w nocy rozeszłyśmy się do swoich sypialni, bo ziewałam jak smok i obawiałam się, że Kasia stanie się moją przekąską po kapuście.