wtorek, 27 maja 2014

Srebro cenniejsze od złota.

- Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie…. Nie. To ostatnie, co chcę od ciebie usłyszeć, ty durnowaty kawałku szkła pomalowany srebrną farbą. Nikt nie musi mi mówić jak jestem cudowny.
Komnata młodego Króla, która była wypełniona bibelotami, które miały umilać mu samotność. Mimo swej delikatnej urody, Król był bowiem strasznie wredny. Każdego krytykował i każdemu potrafił dopiec, nawet gdy nie miał ani odrobiny racji w tym, co mówił.
Poddani bali się z nim rozmawiać, służba starała się nie patrzeć mu w twarz i nie wchodzić w drogę a rodzona siostra uciekała przed nim z krzykiem bojąc się, że kolejny raz usłyszy, jakie to ma nieuczesane włosy, niedopasowaną sukienkę, czy pantofle, które podkreślają koślawość jej nóg. Nie, on zdecydowanie nie był idealnym bratem, choć sam o sobie miał właśnie takie zdanie.
- Myślę, że jest idealnie – odezwał się Król po tym, jak przeczesał włosy palcami.
Nadal stał przed lustrem i przyglądał się swemu odbiciu. Uwielbiał to robić. W jego wyglądzie nie było miejsca na przypadek. Każdy włos musiał układać się w określony sposób a twarz nie miała prawa mieć żadnej skazy. Wydął smagnięte błyszczykiem usta a następnie uśmiechnął się do siebie. O tak, był idealny! A przynajmniej sam dla siebie takim był.
- Dokąd się wybierasz, Mój Panie?
Drzwi komnaty otworzyły się z impetem i do środka wpadł nauczyciel rzeczonego Króla. Była to chyba jedyna osoba w pałacu, która miała gdzieś to, kim Król jest i jakie ma o sobie zdanie.
- Do nikąd. To do mnie dziś przybywają z odwiedzinami z kraju, który słynie z ksiąg pisanych srebrnym atramentem i oprawianych w srebrne oprawy.
- Ach, zapomniałem, że jesteś dziś gospodarzem Święta Księgi.
- Bo jesteś starym, zramolałym brzydalem, który jedyne o czym pamięta i myśli, to jak uprzykrzyć mi życie nauką.
- Uważaj młodzieńcze na słowa! – ostrzegł nauczyciel. – Nie jestem twoim adoratorem i nie mam zamiaru się ciebie bać a jeśli nie pamiętasz jak to jest poczuć cięgi na swym szlachetnym tyłku, to ja ci bardzo chętnie przypomnę.
- Masz szczęście, że czar przywiązania nie pozwala mi się ciebie pozbyć. Już dawno nauczałbyś wiejskie bachory, zamiast znęcać się nad ideałem.
Rzecz jasna, Król, mówiąc o ideale, miał na myśli siebie, lecz tego domyśliłby się nawet ślimak, któremu zbierało się już na wymioty, będąc zmuszonym wysłuchiwać wywodów Króla nad własną zajebistością. Aż mu różki opadły podczas wędrówki po jednym z kwiatów, jakie rosły na parapecie królewskiego okna.
Nauczyciel machnął ręką z lekceważeniem i opuścił komnatę zadufanego Króla, mrucząc pod nosem niesmaczne inwektywy pod adresem młodzieńca.
Król nic nie zrobił sobie z takiego obrotu sprawy. Uniósł dumnie głowę, poprawił surdut inkrustowany złotem i czerwienią, po czym wyszedł dostojnym krokiem z komnaty i skierował się do sali bankietowej. To właśnie tam miał dzisiaj przyjmować gości.
Wszystko było przygotowane na przybycie dostojnych delegacji. Stały tam stoły, ustawione tak, by każdy z siedzących przy nich gości miał doskonały widok na Króla i wazony z kwiatami, które zostały zaczarowane by nie wydzielały zapachów mogących zakłócać idealnej woni perfum królewskich. Każdy szczegół w pomieszczeniu był dopracowany i dobrany w taki sposób by to właśnie Król stanowił centrum dnia dzisiejszego i jedyna i niepowtarzalna atrakcje Święta Książki, choć przecież nie był jedną z nich. No, ale nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek miał czelność zwracać więcej uwagi na księgi niż na niego!
Niedługo po tym, jak Król zjawił się w głównej sali, zaczęli też pojawiać się goście. Delegacje z okolicznych królestw przybywały jedna po drugiej. Każda z nich przywiozła ze sobą zarówno podarunki dla władcy organizującego święto jak i najpiękniejsze z ksiąg jakie powstały w ich państwach. Każde tomiszcze było dziełem sztuki. Każde miało inna oprawę i każde prezentowało się na swój sposób jako jedyny w świecie skarb.
Króla Lucjana aż skręcało z zazdrości, gdy przybywający ludzie, zamiast podziwiać jego osobę i niepowtarzalność, skupiali się bardziej na księgach. Nie rozumiał, jak można aż tak zachwycać się czymś, co nie potrafiło nawet się uśmiechnąć. Z rosnącym grymasem niezadowolenia, przyglądał się miłości ludzi do powieści oprawionych w szkarłat, złoto, srebro i wszelkiego rodzaju kosztowności. Niestety, nikt z przybyłych nie zauważył jak bardzo niezadowolony jest władca. Nikt nie miał ochoty zajmować się nim, kiedy dookoła pojawiały się coraz to nowe wydania. Az serc rosło, kiedy się patrzyło jak wiele pracy włożyli twórcy opraw ksiąg, które okazały się godne przedstawienia ich światu.
- Przypominam ci, Panie, że zgodziłeś się na uroczystości – odezwał się nauczyciel króla, który wszedł niepostrzeżenie do sali i zajął miejsce tuz przy tronie władcy. – Chciałeś zaistnieć w świecie nie tylko jako najpiękniejsza istota ludzka, ale też jako najwspanialszy gospodarz Święta Księgi.
- Nie wiedziałem tylko – niemal załkał Król Lucjan. – że te głupie księgi, okażą się dla gości bardziej atrakcyjne niż ja. Jak oni śmią tak obojętnie przechodzić obok mojej dostojnej osoby? Jak mogą nie zauważyć jak cudowny skarb siedzi na samym środku sali?
- Mój panie, nie możesz wymagać by patrzono wyłącznie na ciebie. Wszak to Święto Księgi, czyż nie? – Nauczyciel znał swego władcę, ale mimo wszystko z trudem powstrzymywał się od wybuchu śmiechu.
- I co z tego? – fuknął Król z niezadowoleniem. – To ja tu jestem atrakcją wieczoru!
Władca nie zauważył nawet, kiedy w przypływie gniewu uniósł głos na tyle wysoko, by odbił się od echem od ścian. Wszystkie oczy obecnych, zwróciły się w jego stronę.
- Czy teraz jesteś zadowolony? – zapytał nauczyciel z wrednym uśmiechem, skłaniając się zacnym gościom. – Właśnie stałeś się atrakcją, jakiej chyba nikt się nie spodziewał.
Król Lucjan nie widział co ma powiedzieć i jak zareagować. Przed chwilą nie potrafił opanować złości a teraz… Teraz najzwyczajniej w świecie nie potrafił zapanować nad ogarniającym go zadowoleniem. Był w centrum uwagi tłumu. Tak miało być od samego początku. Co go obchodziło, że zainteresowanie wynikało raczej z oburzenia tłumu niż z zachwytu nad jego osobą? Skoro na niego patrzyli to zapewne nie minie nawet kilka sekund nim zorientują się na jaki cud właśnie patrzą. Lucjan poprawił swą szatę i umościł się wygodniej na tronie. Nieznacznie skinął głową. Zachowywał się, jakby fakt, że wszyscy patrzą na niego z mordem w oczach nie oznaczał iż zrobił cos źle.
- Panie – ponownie odezwał się nauczyciel. – Obawiam się, że jeśli zaraz czegoś nie zrobisz by ich ułaskawić, to twoje Święto Księgi przejdzie do historii jako kompletna klapa.
Nauczyciel miał rację. Król Lucjan doskonale zdawał sobie z tego sprawę więc… Postanowił, że użyje swojej najskuteczniejszej broni przeciw zatwardziałym sercom nieczułym na jego piękno. Uśmiechnął się!
Uśmiechnął się jak tylko on potrafił, prezentując wszystkim swoje jedyne w świecie, najbielsze i najwspanialej wypielęgnowane uzębienie.
- Oooch… Aaach... – poniosło się po sali.
Tłum oszalał z zachwytu nad porażającą bielą uśmiechu Króla. Kobiety łapały się z wrażenia za głowy. Starsi goście czuli palpitację serca, jakby za chwilę miało im ono stanąć w miejscu z ekscytacji. Wszyscy wpatrywali się w blask bieli królewskiego zgryzu, kiedy nagle po sali rozległ się tłumiony huk.
Ktoś zemdlał. Ktoś nie wytrzymał naporu piękna królewskiego uśmiechu i przypłacił to omdleniem. Ludzie niechętnie i bardzo wolno powracali do świata rzeczywistości. Mozolnie docierało do nich, że właśnie ktoś wśród nich doznał tak wielkiego szoku iż może przypłacić to życiem, jeśli nie udzieli mu się pomocy. Jednakże, kiedy świadomość tego, co się właśnie stało dotarła do Króla Lucjana, postanowił on, w swej niezmierzonej hojności serca, powstać z tronu i zobaczyć któż to zachwycił się nim aż tak bardzo.
Szedł przez salę z wysoko uniesioną głową a tłum rozstępował się przed nim, niczym morze przed Mojżeszem. Ludzie składali mi pokłony, onieśmieleni jego wyższością i ustępowali z drogi. Władca chciał sprawdzić kto uległ wypadkowi osobiście, więc należało zejść mu z drogi i umożliwić to jak najszybciej i jak najsprawniej.
Kiedy Król Lucjan zaszedł niemal na sam koniec sali ujrzał leżącego na podłodze młodzieńca. Na pierwszy rzut oka wydawał się zwyczajnym, młodym chłopcem. Jednak kiedy Król podszedł bliżej, dostrzegł jak piękną sylwetkę ma leżący. Jak wspaniale odznacza się jego talia. Nie był pękatym bękartem jak większość okolicznych chłopaków. Nie był tez wychudzonym wyrostkiem, jakich mnóstwo pętało się po okolicznych lasach. Wygląd młodzieńca tak bardzo zaintrygował Króla, że niemal zupełnie zapomniał on dlaczego obiekt jego zainteresowania, leży na podłodze jego komnaty. Dopiero kiedy nadworna Wróżka pojawiła się tuz przy głowie leżącego, Król Lucjan ocknął się z zachwytu i przemówił do niej dość wyniośle.
- Niech on się podniesie! – rozkazał jej, jakby przybyła tu tylko jako widownia.
- Wiem, Panie – zwróciła się wróżka do Króla, choć wcale na niego nie patrzyła. –Właśnie po to tu jestem, aby nie dać odejść twemu przeznaczeniu.
Lucjana aż zatkało, gdy usłyszał jej słowa. Nie raz powtarzano mu, że nadworna Wróżka zjawi się gdy na drodze władcy stanie jego przeznaczenie, ale nie wierzył w ani jeden fragment tego przesądu. Widywał Wróżkę. Czasami mignęła mu gdzieś za zakrętem lub pokazywała się jako mgliste odbicie w lustrze. Nie bał się jej i szczerze mówiąc zawsze chciał z nią porozmawiać. Jednak gdy teraz przemówiła, poczuł jak ciarki biegają mu po plecach. To było dziwne. Nigdy nie zachwycił się nikim tak, jak chwile temu nieprzytomnym chłopakiem a teraz jeszcze Wróżka. Toż to jakaś bzdura! Zapewne za chwilę spojrzy raz jeszcze na nieszczęśnika i stwierdzi, że właściwie nie ma w nim więcej uroku niż w jego kocie, który uwielbiał zlizywać z pyszczka niewidzialny brud i mlaskać tak koszmarnie głośno iż słychać go było nawet poza murami zamku.
Tak sobie wmawiał. Niestety, kiedy Wróżka machnęła swą diamentową różdżka a chłopak otworzył oczy, Król Lucjan zwątpił w swój blask. Zielone spojrzenie młodzieńca idealnie pasowało do jego okrągłej buzi i niemal srebrnych włosów. Az dech zapierało, gdy szmaragdowe spojrzenie biegało po twarzach zwróconych w jego stronę. Kolejny raz tego dnia, po sali przeszedł szmer zachwytów gości. Kolejny raz ten i ów łapał się za serce i wzdychał z podziwu. Srebrny Książę nie dbał nigdy o to, jak pięknym jest mężczyzną. Nie zwracał uwagi na wrażenie jakie wywierał na innych. Nie był w tym tak dosłowny jak Król Lucjan i nigdy nie uważał, by przysługiwała mu chwała z tego tytułu.
- Czy coś się stało? – zapytał Srebrny Książę, podnosząc się zgrabnie z chłodnej posadzki. – Czy zrobiłem komuś coś złego?
- Nie, Książę – odpowiedziała mu Wróżka. – Zabrakło ci tchu, pamiętasz?
- Ach… Tak, ujrzałem blask królewskiego uśmiechu i…
W tym momencie Książę spojrzał na Króla Lucjana, stojącego naprzeciw niego i spłonął rumieńcem. Właśnie przed chwilą przyznał, że widok uśmiechu Władcy odebrał mu dech, więc reakcja jego ciała była błyskawiczna i bardzo intensywna. Policzki zapłonęły mu niemal żywym ogniem i jeśliby zaczął padać deszcz, to każda spadająca na jego twarz kropla, zamieniałaby się w parę zanim jeszcze dotknęłaby jego skóry.
Po zebranym dookoła tłumie poniósł się cichy pomruk. Książę wyglądał uroczo. Był taki zawstydzony i taki nieśmiały. Wyglądał jak drogocenna porcelanowa lalka z kolekcji jakiejś wiekowej Księżnej.
- Przepraszam, Wielmożny Panie – ciche słowa Księcia wkradły się w gęste od niedopowiedzeń powietrze. – Nie chciałem, by to zabrzmiało ironicznie. Nie miałem zamiaru obrazić cię, Królu.
Książę robił wrażenie kogoś, kto lęka się każdego swojego słowa. Skłonił się uniżenie i cofnął o krok. Niestety, tuż za nim stała Wróżka, która doskonale go znała więc nie miała zamiaru pozwolić, by kolejny raz, to młode i przewrażliwione Książątko uciekło w popłochu przed szansą na szczęście. Wyciągnęła ona przed siebie obie ręce i gdy plecy Księcia ledwie ich dotknęły, pchnęła go delikatnie w stronę Króla.
- Myślę, że nic takiego się nie stało, Książę – powiedziała, gdy Srebrny Książę stanął ponownie twarzą w twarz z Królem Lucjanem.
Młodzieniec zaniemówił z wrażenia, patrząc kolejny raz w oczy Władcy. Nie mając pomysłu na to, co miałby teraz powiedzieć, uśmiechnął się do młodego Króla, tak pięknie, jak tylko on potrafił. W jego policzkach pojawiły się przesłodkie dołeczki, przez co jego oblicze stało się jeszcze słodsze niż dotychczas. Król Lucjan nie miał już sił żeby bronić się przed wzbierającym w nim uczuciu. Chłonął spojrzeniem każdy szczegół postaci Srebrnego Księcia i od dobrych kilku minut czuł jak w jego brzuchu szaleje wściekłe stado zakochanych motyli. Teraz natomiast, gdy cudowne dołeczki ozdobiły policzki Księcia, nogi pod Królem ugięły się z wrażenia, serce mu załomotało niczym skrzydełka kolibra nad kwiatem pełnym nektaru a usta rozchyliły się nieco w delikatnym uśmiechu i spierzchły z wrażenia.
- Czasem srebro jest cenniejsze od złota – wyszeptała Wróżka prostu do ucha Króla, za którym pojawiła się nagle.
- Jesteś mój… Silver - wyszeptał Władca do Księcia.
W jednej chwili, cały świat spowiła mgła a obecni w sali ludzie stracili widok na dwóch przeznaczonych sobie młodzieńców. To, co stało się później pozostało już tylko ich opowieścią a ludziom, którzy chcieliby ją poznać zalecam wejrzenie we własne serca i wyobraźnię.

~*~

W moim maleńkim królestwie nad brzegiem morza panowało od kilku dni zamieszanie. Każdy dworzanin miał ręce pełne roboty a każdy z mieszkańców królestwa przeżywał nadchodzące Święto Księgi na swój sposób. Nie miałem pewności, czy podołam zadaniu jakie wyznaczyła mi w tym roku Królowa Matka. Miałem bowiem jechać z delegacją do sąsiedniego królestwa i zaprezentować tam najpiękniejszą z naszych ksiąg. Święto odbywało się co roku, ale ja nigdy nie jeździłem do organizatorów. Wstydziłem się tłumów. Bałem się, że kiedy tylko otworzę usta moje słowa urażą każdego z obecnych. Niestety, tego roku Matka okazała się nieugiętym mediatorem i nie chciała nawet słyszeć, że mam jakieś ‘ale’ co do mojej obecności na Święcie Księgi.
- Czy ja podołam temu zadaniu, kochanie? – Przykucnąłem przy moim psie i pogładziłem jego miękką sierść. Bałem się ludzi, więc to właśnie on był moim najlepszym przyjacielem. – A co, jeśli Król tamtego państwa wygna mnie zanim jeszcze się odezwę? Co, jeśli oni wszyscy doskonale wiedzą kim jestem i zechcą się mnie pozbyć nim jeszcze przekroczę próg pałacu?
Piesiu mruknął przeciągle i otarł się o moje łydki. Był uroczy i przymilny. Nie oceniał mnie nigdy i kochał takiego jakim byłem. A byłem strasznie skrytym człowiekiem. Nie wdawałem się w przypadkowe znajomości i unikałem głębszego angażowania się w jakiekolwiek związki. Wolałem trzymać ludzi na dystans niż pozwalać im na wchodzenie w moje życie bez pytania. Tak było dobrze. Dzięki temu nikt nie mógł mnie skrzywdzić ani ja nie krzywdziłem nikogo. Na swój sposób uwielbiałem takie życie. Byłem wolny od zobowiązań. Niestety, każdy kij ma dwa końce a każda sytuacja dwie strony. Nie pozwalając nikomu na wtargnięcie w moje życie zamykałem też furtkę do swojego szczęścia.
- Synu mój - usłyszałem głos Matki tuż za drzwiami mojej komnaty. – Czy mogę uznać, że gotów jesteś do wyjazdu? Czy może mam przysłać dworki, by pomogły ci w odpowiednim doborze stroju?
- Nie, Matko, nie troskaj się o mnie, jestem gotowy, choć prawdę mówiąc, gotowy nie będę nigdy na takie wyzwanie.
Oczywiście, że nie byłem gotowy. Miałem serce na ramieniu a dusza moja latała gdzieś pod sklepieniem mej komnaty i naśmiewała się ze mnie wraz ze złośliwymi duszkami mieszkającymi w naszym pałacu. Bo niby ja miałbym być gotowy do spotkania z ludźmi. Ba! Ja miałbym być gotowy na spotkanie Króla Lucjana, który uchodził za ideał w świecie ludzi. Zawsze miał doskonale ułożone włosy. Zawsze był ubrany odpowiednio do sytuacji. Zawsze też wiedział co i kiedy powiedzieć, nawet jeśli nie mówił nic. Tylko on potrafił tak błyszczeć i tylko on zawstydzał każdego, na kogo spojrzał. I to ja, będący niewidzialnym wśród ludzkości, miałbym być gotowy na spotkanie z nim? Nie, to było coś, czego dokonać nie mogłem i czego nikt nigdy nie potrafiłby zrobić na tyle doskonale, by zasłużyć sobie na choćby jedno łaskawsze spojrzenie Króla Doskonałości… oj, przepraszam, Lucjana.
- Wyglądasz pięknie – ponownie odezwała się moja Matka. – Myślę, że gospodarz tegorocznego święta mógłby pozazdrościć ci uroku.
- Ależ, Matko! – fuknąłem z oburzeniem na jakie tylko było mnie stać w jej obecności. – Jak możesz wyrażać się tak o kimś, kto nigdy nie dał powodu nikomu do tego, by znalazł u niego choćby odrobinę jakiejkolwiek niedoskonałości?
- Kochanie, mówię to, co myślę i nie mam zamiaru uginać karku przed osobą, mającą o sobie tak wygórowane zdanie, jak Król Lucjan. To, że jego wizerunek jest idealny, nie oznacza jeszcze, że tak samo idealne jest jego serce. Pamiętaj o tym, że twoje serce potrafi kochać.
- Myślę, że serce Króla Lucjana jest równie doskonałe co on. Ktoś, kto tak bardzo kocha samego siebie, nie może być przecież osobą wyzutą z uczuć. Wszak miłość do siebie to również miłość, czyż nie?
- Mój ty Srebrnowłosy chłopcze, jak ja doskonale znam to twoje spojrzenie.
Matka rozmarzyła się, kiedy wypowiadała te słowa a ja odruchowo spojrzałem w lustro. Czyżbym patrzył jakoś krzywo? Czyżbym zerkał na nią w sposób jaki urągał jej statusowi? Zląkłem się iż moje oczy wyrażają zbyt dużo tego, co kotłowało się w moim wnętrzu. Przecież tak dobrze kryłem każde swoje uczucie. Przecież tak idealnie chowałem nawet najdrobniejszą oznakę zachwytu, jaki żywiłem do gospodarza tegorocznego święta.
Matka roześmiała się krótko, po czym opuściła moją komnatę, pozostawiając mnie z milionem myśli i wiszącymi w przestrzeni niedopowiedzeniami. Nawet mój psiak patrzył na mnie jakoś tak podejrzliwie.
- No dobrze! – powiedziałem głośno dodając sobie tym samym odwagi do wyruszenia w drogę. – Pora jechać. I tak nie wymigam się od tej podróży, wiec im szybciej zostanę odesłany spod bram pałacu Króla Lucjana, tym lepiej.
Pozostawiając pieska z nieodgadnioną miną na futrzanym pyszczku i nie wygaszając świateł w komnacie, w przekonaniu, że nie miną nawet trzy godziny jak wrócę tu upokorzony i zawstydzony, opuściłem mury swego zamku i zająłem miejsce w karocy, mającej zawieść mnie na miejsce.
Dziękowałem Merlinowi z wynalezienie magii. Gdyby nie on, musiałbym podróżować trzy miesiące nim dotarłbym pod mury pałacu, w którym odbywało się tegoroczne Święto Księgi a tak, podróż do tego odległego państwa, zajęła mi ledwie godzinę.
Była to jednak najdłuższa godzina w moim życiu. Było to sześćdziesiąt minut wypełnionych slajdami z wizerunkiem idealnej osoby. Przez tę godzinę, przypomniałem sobie każdą sekundę, kiedy to dane mi było patrzeć na oblicze Króla Lucjana. Pamiętałem każdą z nich doskonale. Widziałem piękny kolor jego oczu, wypełnionych pewnością siebie i stanowczością. Widziałem doskonałe rysy jego twarzy, tak szlachetne i zdecydowanie bardziej królewskie niż jakiegokolwiek władcy na świecie. Widziałem też każdy kosmyk jego cudownych, miękko układających się włosów. Ech… Wspomnienie doskonałości bolało mnie niemiłosiernie. To właśnie dzięki temu, że tak dobrze pamiętałem szczegóły wyglądu i zachowania Króla Lucjana, miałem pełną świadomość tego, jak mało wart jestem. Jak potargane mam zawsze włosy. Jak inny jest owal mej twarzy i jak bardzo rożni się moje zalęknione spojrzenie od pewnego siebie wzroku tamtego władcy.
Z głębokim westchnieniem opuściłem powóz, który zatrzymał się przed wejściem na zamek. Służba stojąca przy wrotach przyprawiała mnie o ciarki na plecach. Kiedy szedłem w ich stronę w mojej głowie kłębiły się tysiące wersji powitania mnie przez nich, które będzie jednocześnie pożegnaniem kogoś, kto w żaden sposób nie przystaje do ludzi, będących gośćmi na dzisiejszym Świecie.
Jakież było moje zaskoczenie, kiedy służba rozstąpiła się i z uniżonym ukłonem pozwoliła mi wejść na salony. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś żart. Że pomylili mnie z kimś innym. Nie chciałem jednak dopytywać się, bo bardzo pragnąłem raz jeszcze zerknąć na Króla Lucjana i dodać do swej kolekcji wspomnień jeszcze jedno, świeższe. Ruszyłem więc korytarzem do wielkiej sali balowej, w której zebrali się przybyli goście. Oczywiście byli już niemal wszyscy. Zwlekając z wyjazdem dałem sobie szansę na spóźnienie, więc nie mogło mnie dziwić, że sala była wypełniona po brzegi. Wystrój był bardzo stonowany. Nie przyciągał spojrzenia i nie zachwycał. Nawet kwiaty, które porozstawiano pod ścianami były jakieś takie bez wyrazu i nie przyciągały ani urodą ani zapachem. Zdziwiło mnie to, bo znając piękno natury spodziewać się można było, że oszołomią feerią zapachów i dadzą zmysłom okazję do uniesień.
Goście przechadzali się między wystawionymi Księgami, podziwiali je, komentowali. Tomiska były wspaniałe. Przywieziono najpiękniejsze z wydań, więc było na czym oko zawiesić. Przemykałem się między ludźmi, starając się schodzić im z drogi i nie wadzić nikomu, by nie zakłócać atmosfery święta. Nikt mnie nie zauważał. To było najwspanialsze co mogło mnie spotkać. Pozostałem niezauważony, niewidzialny, nieobecny. Tak było dobrze.
Zapowiadał się całkiem spokojny dzień. Wszyscy zajęci byli sobą nawzajem więc spokojnie mogłem obejrzeć wystawione księgi, oraz poczekać aż dane mi będzie popatrzeć na Króla i wymknąć się do swego królestwa nim jeszcze zapadnie zmrok.
- I co z tego? – Usłyszałem nagle nieco uniesiony głos. Głos, który tak dobrze pamiętałem, a który było mi dane słyszeć może ze dwa razy w życiu. – To ja tu jestem atrakcją wieczoru! – Rozległo się jeszcze głośniejsze fuknięcie gospodarza Święta.
Aż mi serce stanęło z wrażenia! Byłem przekonany, że Króla nie ma jeszcze w sali a tu się okazuje, że on siedzi na tronie i pozostaje niezauważony. Wszystko przez tych ludzi dookoła. To oni tak tłumnie plączą się między stołami i to oni nie pozwalają, by można było swobodnie patrzeć na Władcę. Pozostając nadal w okolicach wejścia, wspiąłem się na palce i wyciągnąłem szyję. Musiałem zobaczyć Króla nim wyjdę. Musiałem! Co mnie obchodziły jakieś tam Księgi. Przecież tak na prawdę przybyłem tu tylko po to, by raz jeszcze zobaczyć Króla Lucjana.
Niestety, kiedy już miałem dostać nagrodę za swoje wysiłki i już miałem dojrzeć twarz władcy coś poraziło mnie blaskiem. Tłum westchnął zgodnym chórem, dając upust zachwytowi a ja zostałem olśniony bielą, blaskiem i pięknem królewskiego uśmiechu.
Moje małe biedne serduszko zatrzymało się na kilka chwil a mnie ogarnęło uczucie chłodu i zapadła dookoła mnie ciemność.
- Czy coś się stało? – odezwałem się gdy odzyskałem przytomność i podniosłem się z chłodnej posadzki. – Czy zrobiłem komuś coś złego?
Tego obawiałem się bardziej, niż kilku siniaków na moim ciele po upadku.
- Nie, Książę – odpowiedziała mi Wróżka, która pojawiła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy. – Zabrakło ci tchu, pamiętasz?
- Ach… Tak, ujrzałem blask królewskiego uśmiechu i…
Nie miałem odwagi powiedzieć nic więcej. Tuż przede mną stał sam Król Lucjan. Patrzył na mnie swymi pięknymi oczami a ja poczułem jak moja twarz płonie. Jak mogłem tak otwarcie przyznać, że to właśnie jego uśmiech odebrał mi dech w piersi? Jak mogłem w ogóle odezwać się w jego obecności w tak niestosowny sposób? Wstyd jaki mnie dopadł był porażający. Myślałem, że jeszcze chwila a spalę się na popiół i zamiast syna, moja matka dostanie zmiecione z podłogi śmieci, wpakowane do jakiegoś glinianego dzbanuszka.
Atmosfera w komnacie zgęstniała i stała się tak ciężka, że można by powiesić siekierę w powietrzu. Miałem wrażenie, że lada chwila zostanę wyprowadzony na stracenie, jeśli nie padnę na kolana i nie przebłagam władcy prosząc o litość.
- Przepraszam, Wielmożny Panie – odezwałem się cicho i uniżenie. – Nie chciałem, by to zabrzmiało ironicznie. Nie miałem zamiaru obrazić cię, Królu.
Wypowiadając słowa przeprosin skłoniłem się przed Władcą nisko i miałem zamiar wycofać się, zejść mu z oczu, dać chwilę na uspokojenie po mojej, jakże bezczelnej, sugestii iż jego uśmiech może kogoś krzywdzić. Niestety, gdy tylko zrobiłem dwa kroki natrafiłem plecami na czyjeś dłonie, które nie dość, że nie pozwoliły mi na ucieczkę, to jeszcze pchnęły mnie w stronę Króla Lucjana.
Oczami wyobraźni widziałem już jak umieram. Jak wiszę na szubienicy na środku królewskiego podwórza, jako przestroga dla innych, którzy ośmieliliby się odezwać do Władcy w tak bardzo niestosowny sposób jak ja.
- Myślę, że nic takiego się nie stało, Książę – odezwała się Wróżka, która to okazała się sprawczynią mojego pozostania przed Królem.
Niestety, nie byłem w stanie odezwać się ani słowem. Stojąc teraz twarzą w twarz z najdoskonalszym człowiekiem na całym globie nie potrafiłem otworzyć ust i wypowiedzieć choćby jednego składnego zdania. Zdania? Ha! Ja nawet nie pamiętałem jak się składa głoski, by powstało z nich najprostsze słowo. Jedyne, na co było mnie stać, to uśmiech. Mając nadzieję na załagodzenie sytuacji i czując jak gdzieś w środku moja dusza szaleje ze szczęście iż dane jest mi pozostawać tak blisko Króla Lucjana, uśmiechnąłem się do niego łagodnie, wlewając w ten uśmiech cały mój podziw i każde pozytywne uczucie, jakie do niego żywiłem, choć właściwie w ogóle go nie znałem.
Król Lucjan stał i patrzył na mnie bez słowa. Przyglądał się mi od samego początku i miałem wrażenie, że stara się zapamiętać każdy szczegół jaki dane mu jest zauważyć. Moje serce ściskał lęk, gdyż milczenie mogło oznaczać tak wiele. Czułem się jak nigdy wcześniej. Stałem pośród tłumu i każde spojrzenie obecnych tu ludzi wbijało we mnie chłodną szpilę. Wiedziałem, że mają mi za złe iż zakłóciłem Święto. Ale każda lodowata szpila, rozpływała się, gdy tylko napotykała w mej duszy radość ze spotkania z Królem. Bo oto ja, Srebrny Książę, będący niegodnym przebywania w towarzystwie Króla Lucjana, stanąłem z nim twarzą w twarz i mogę patrzeć na niego, czuć jego zapach i cieszyć się jego obecnością. To ja, czuję na sobie jego oddech i widzę jego oczy wpatrzone we mnie. To ja, czuję palące ślady na ciele w miejscach, gdzie jego oczy spoczęły choć na chwilę. Ja! Nikt inny.
- Czasem srebro jest cenniejsze od złota – usłyszałem cichy szept Wróżki, która stała za Królem.
- Jesteś mój… Silver – dotarł do moich uszu szept Króla Lucjana.
Te trzy słowa wystarczyły, bym przestał być tym kim byłem. Te trzy słowa stały się teraz całym moim światem i wszystkim co wiem.
Mgła, jaka pojawiła się dookoła nas, pozwoliła byśmy pozostali odcięci od ciekawskich spojrzeń ludzi, którzy nie mając własnego życia interesowali się wszystkim dookoła. Byliśmy tylko my i to co miało nastąpić. Był nasz świat i nasze życie.

czwartek, 15 maja 2014

Krystian.

Oto opowiadanie, zainspirowane innym, które czytam. 
Polecam je i Wam -> Wilczy Gryz


-Witaj, Tomku.
Głos, który usłyszałem tuż za plecami sprawił, że zadrżałem. Ja, wilkołak, który nie lęka się duchów. Wilkołak, który jest w stanie zmierzyć się twarzą w twarz z niebezpieczeństwami tego podłego świata, drżę na dźwięk głosu. Delikatnego, spokojnego, tak dobrze znanego mi głosu. Woda, lecąca z kranu na moje dłonie z zimnej zmieniła się we wrzątek, przeszkadzając mi i raniąc moją skórę. Spojrzałem na przezroczystą ciecz i skrzywiłem się. Nie była gorąca. Nie unosiła się nad nią para a jednak raniła mi dłonie. Zabrałem ręce spod strug i zakręciłem kran, unosząc spojrzenie na zalotne lustro przede mną.
Odbicie, które w nim zobaczyłem zawładnęło moim ciałem jeszcze intensywniej niż słyszany przed chwilą głos. Włosy, które tak dobrze pamiętałem, oczy, pełne ciepła i pewności racji właściciela, nieznacznie zaróżowione policzki i usta, wygięte w delikatny, lekko nieśmiały uśmiech.
Odwróciłem się tyłem do lustra i stanąłem twarzą w twarz z gościem, który odwiedził mnie w tak nietypowym na tego rodzaju czyn miejscu.
- Mój Boże… - jęknąłem, patrząc z niedowierzaniem na osobę, stojącą przede mną. – To naprawdę ty?
Było to chyba najgłupsze a zarazem najodpowiedniejsze pytanie w obecnej sytuacji. Każdego bowiem spodziewałem się spotkać w łazience, ale nie jego. Nie chłopaka, który zawładnął moim światem i zostawił mnie w chwili, gdy zaczynało do mnie docierać jak wiele dla mnie znaczy. Nie jego.
- Jak widać – padło krótkie wyjaśnienie, w którym kryl się smutek z mojego braku entuzjazmu powodowanego spotkaniem.
- Ale... – Nie potrafiłem wydusić z siebie niczego konkretnego. Widok Krystiana odebrał mi zdolność wysławiania się.
- Tak, wiem, nie żyję. Tak było lepiej dla wszystkich.
Krystian, chłopak nie z mojego świata, chłopak mający odmienne spojrzenie na rzeczywistość, chłopak potrafiący wkraść się w moje serce… Krystian.
- Lepiej?! – niemal ryknąłem czując jak wściekłość wzbiera we mnie niczym nadciągająca erupcja wulkanu. – Lepiej?! Jak możesz? Jak śmiesz twierdzić, że twoja śmierć była dla kogokolwiek lepszym wyjściem? Aż takim ignorantem jesteś?
Nie panowałem nad słowami, które wylewały się ze mnie z goryczą i bólem, jaki powrócił z ogromną intensywnością. Zacisnąłem dłonie w pięści. Czułem jak moja twarz płonie od nadmiaru emocji, jak policzki zalewa czerwień wściekłości a krew w moich żyłach gotuje się, wrze.
- Kochałem cię – wyszeptałem resztkami sił, których potrzebowałem do powstrzymywania się od wybuchu.
Krystian, na którego twarzy zaczynało malować się uczucie wstydu za krzywdę jaką wyrządził światu swoim odejściem, spochmurniał. Delikatny błękit jego oczu, który widziałem jeszcze chwilę temu, zniknął, zastąpiony przez przygaszony blask jego spojrzenia. Przez chwilę wstrzymał oddech i miałem wrażenie, że chciał ruszyć z miejsca, gdyż zachwiał się lekko w miejscu, unosząc nieznacznie ręce w moją stronę. Trwało to jednak niespełna sekundę. Jego ręce opadły ponownie wzdłuż ciała a twarz przybrała maskę bólu. Ukochane oczy najważniejszego członka mojej Drużyny zaszły łzami, sprawiając iż moje serce zaczęło rozpadać się na drobne kawałki. Widziałem wyraźnie, jak bardzo zabolały go moje słowa. Widziałem, ile cierpienia podarowałem mu w tych kilku zdaniach. Nie chciałem go ranić. Nie chciałem by płakał przeze mnie a jednak nie potrafiłem powstrzymać złości.
- Kry…. – zacząłem, odpychając się od umywalki i ruszając w jego stronę.
- Kochałeś! – przerwał mi wypowiadając to stwierdzenie z ogromną siłą i wyciągając przed siebie dłoń w geście nakazującym mi pozostanie na miejscu. – Kochałeś. I dlatego teraz sypiesz mi w twarz opiłkami wściekłości? Dlatego teraz ranisz mnie słowem i gestem? Dlatego nie potrafisz wysłuchać mnie i pozwolić bym pokazał ci swój punkt widzenia sytuacji? Kochałeś… Tak, kochałeś… Ale to przeszłość, prawda?
Nie krzyczał. Krystian nigdy nie krzyczał. Mówił dobitnie i spokojnie a każde jego słowo wwiercało się w moją duszę milionem rozżarzonych do białości świdrów. Nie musiał unosić głosu bym został przez niego stłamszony, zrugany i sprowadzony do parteru. Zawsze tak było. Zawsze potrafił zawładnąć mną nie robiąc właściwie niczego specjalnego. Tak było i teraz. Poczułem się słabym, bezbronnym szczenięciem karconym przez swojego pana, a nie silnym, uczącym się władzy nad swoimi mocami, wilkołakiem.
- Nie – powiedziałem cicho, kiedy ujrzałem jak po jego policzkach płyną łzy. – Nie, to nie przeszłość. To…
Nie mając najmniejszego zamiaru słuchać nakazu pozostania na miejscu, uniosłem dłoń do dłoni Krystiana i splotłem palce z jego palcami. Wpatrzony w zapłakane oczy chłopaka ścisnąłem nasze dłonie i przyciągnąłem do siebie sens swojego życia. Moja złość uleciała wraz z pierwszą łzą Krystiana. Moja wściekłość wybuchła feerią radości, którą poczułem, gdy zrozumiałem jak bardzo tęsknota zatruwała moje serce i zamieniała miłość w żal.
Nie opierał się. Pozwolił mi na zamknięcie go w tęsknych objęciach. Pozwolił mi przytulić go do siebie i zaciągnąć się jego zapachem, który powracał do mnie niemal każdej nocy. Pozwolił, bym poczuł pod palcami ciepło jego ciała. Bym wtulił nos w zagłębienie na jego szyi i zmoczył skórę na obojczyku własnymi łzami. Pozwolił, bym poczuł wypełniające mnie szczęście z jego obecności . Zacisnąłem powieki, sunąc spragnionymi dotyku tego ciała dłońmi, po plecach chłopaka, skrytych pod cienkim T-shirtem.
- Jesteś moją teraźniejszością – wyznałem cicho, starając się by łzy nie przeszkadzały mi w wypowiadaniu kolejnych sylab.
Twardy wilkołak właśnie rozklejał się jak niewinne dziecko. Mężczyzna, który walczy ze złem całego świata nie potrafił wytrwać w postanowieniu nierozczulania się nad sobą.
Spięte ciało Krystiana rozluźniło się po chwili. Złość i niepewność jakie w nim buzowały odpłynęły w niepamięć i pozwoliły by wtulił się we mnie. Nasza złość, która była jedynie przykrywką do prawdziwych uczuć jakie do siebie żywiliśmy, wyparowała wraz z pierwszym dotykiem naszych ciał. Świat, z pełnego czerni, szarości, chłodu i niegodziwości, zamienił się w pełen nadziei i pragnień.
Krystian odetchnął głęboko i odsunął się ode mnie o pół kroku. Uniósł twarz ku mojej twarzy i uśmiechnął się do mnie ciepło. Niczego więcej nie potrzebowałem do życia w tym momencie. Niczego nie pragnąłem bardziej. Chociaż…
Kiedy po chwili Krystian wspiął się na palce i zniszczył odległość dzielącą nasze usta, moje kolana ugięły się a ramiona ponownie zacisnęły na ciele ukochanego. Poczułem jak przez moje ciało przepływa fala ciepła, która ma swój początek i źródło przy ustach Krystiana a koniec… końca właściwie nie było. Koniec stanowiłby epicentrum wybuchu, gdyby moje ciało było wulkanem. Koniec byłby jednocześnie końcem świata, gdybym pozwolił by uczucie zawładnęło mną bezgranicznie.
Ale czy ja chciałem się bronić? Nie, nie chciałem! Chciałem czuć szczęście i wolność jaką dawała mi obecność obok mnie Krystiana. Tylko on rozumiał mnie tak dobrze. Tylko on potrafił bez wysiłku nakierować mnie na właściwą ścieżkę życia. Był przy mnie w najgorszych chwilach mojego nowego życia, a teraz dawał mi najpiękniejsze jego chwile.
Uśmiechnąłem się w pocałunku i pozwoliłem by cisnące się do moich oczu łzy popłynęły po policzkach. Byłem szczęśliwy, mając go w swoich ramionach. Byłem tylko jego a on był tylko mój. Mieliśmy siebie i nikt nie miał prawa nam tego odebrać.
Sunąłem drżącymi dłońmi po materiale koszulki Krystiana. Pragnąłem go od tak dawna i nigdy nie otrzymałem więcej niż przelotny pocałunek. A teraz? Teraz wrócił. Był tak blisko i tak bardzo dla mnie. Moje niecierpliwe palce odnalazły skraj materiału, który stanowił drażniącą granicę dla moich dłoni. Irytowała mnie niemożność poczucia dotyku nagiej skóry Krystiana. Drażniła odległość, którą zapewniała odzież i pragnąłem pozbyć się jej, zniszczyć, wyrzucić jak najdalej od nas.
Ostrożnie, wpatrując się w oczy Krystiana i szukając w jego spojrzeniu aprobaty, ująłem skraj koszulki i podciągnąłem w górę. Byłem w samych spodenkach a moje ciało gotowało się z emocji. Było mi gorąco a jednocześnie drżałem od przeszywających mnie dreszczy. Widziałem uśmiech na ustach Krystiana i wiedziałem, że nie będzie się wzbraniał przed tym co się w nas kotłuje.
Jak nigdy wcześniej, byłem pewien tego czego pragnę. Jak nigdy dotąd, miałem chęć pozwolić by pragnienie przejęło kontrolę nad moim ciałem. Wielbiłem tego chłopaka i wiedziałem, że tylko jego będę potrafił darzyć takimi uczuciami. Pragnąłem go a teraz widziałem, że i on pragnie mnie równie mocno.
Pochyliłem się do spierzchniętych ust Krystiana i musnąłem je własnymi. Delikatnie, ostrożnie, jakby na próbę. Cierpiałem z oczekiwania na więcej ale to cierpienie było najcudowniejszym uczuciem, jakie kiedykolwiek dane było mi poznać. Krystian uśmiechnął się. Jego piękne oczy zalśniły cudownym światłem a moje serce stopniało od tego blasku.
Przyciągnąłem go do siebie, czując jak jego ręce obejmują mnie w pasie i przylgnąłem do niego niczym zagubione dziecko, które odnalazło rodzica. Świat zawirował dookoła nas i przestał istnieć. Pozostaliśmy tylko my i tylko dla siebie.
Były nasze oddechy, urywane i spazmatycznie łapiące choć odrobinę tlenu między pocałunkami. Były pocałunki, sprawiające, że nasze ciała rozgrzewały się coraz mocniej. Moje dłonie poznające aksamit ciała Krystiana, pieszczące coraz to nowe jego partie i zachwycające się kolejnymi terenami, jakie dane im było poznać. Nasze usta, wędrujące po naszych ciałach, pozostawiające na nich gorące ścieżki pocałunków i wypalające na skórze niewidzialne znamiona przynależności.
Byłem ja – poznający ciało ukochanego mężczyzny i sprawiający by drżał od dotyku mych palców i muśnięć mego języka. Był Krystian – reagujący na każdy mój gest wybuchem uczuć i feerią dźwięków, które stanowiły najcudowniejszą melodię dla moich uszu i paliwo dla moich emocji. Byliśmy my – pozwalający aby chłodna podłoga łazienki stanowiła dla nas miękkie posłanie, na którym poznajemy się wzajemnie i na którym to, co do tej pory pozostawało dla nas tajemnicą, stało się najpiękniejszym wspomnieniem na resztę życia. Byliśmy my – stający się jednością, uzupełniający się i złączeni tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Była eksplozja szczęścia – przystrojona w nasze splecione ciała i wspólny jęk rozkoszy, odbijający się echem od ścian łazienki, podczas gdy wznieśliśmy się do gwiazd, wspólnie poznając szczyt ekstazy, jaką potrafiliśmy dać sobie wzajemnie. I wreszcie była pewność, że nikt i nic nie będzie mógł odebrać nam tego, co nas łączy i co na wieki pozostanie tylko dla nas.
Była nasza noc, nasza chwila. Była…
- Panie Tomaszu?
Przez gęstwinę miłości, która otoczyła mnie w łazience przedarł się cichy głos Jonatana Zdunka. Nie chciałem go teraz słyszeć. Nie chciałem by cokolwiek zakłóciło chwilę, której tak bardzo pragnąłem. A jednak słyszałem. Jednak ten głos rzeczywistości brutalnie wyciągał mnie ze świata, w którym pragnąłem pozostać. Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą twarz czarodzieja.
- Nie… - jęknąłem wyrwany ze świata snu.

wtorek, 6 maja 2014

Grand - Rozdział 27.

- Ech...
I tyle byłoby z jego dyskusji na temat jedzenia czy polany. Zdał sobie sprawę z faktu, że jeśli idzie o ranę nie wie z czym się boryka. Skoro powstała przez zacięcie się włócznią i skoro Ferez tak bardzo się nią przejął... Ej, zaraz, czy on właśnie powiedział, że chłopak nie może umrzeć, bo nie może zostawić go samego? Grand potrząsnął głową energicznie, aby oprzytomnieć i przywołać dokładniej niedawno wypowiedziane słowa mistrza. Poskutkowało to jedynie solidnym potknięciem się i zachwianiem. Gdyby nie to, że Ferez trzymał go nadal za nadgarstek, a obok było drzewo o które młody mógł się wesprzeć, zapewne zakończyłoby się to popisowym orłem wśród poszycia leśnego. Prostując się, Grand jęknął boleśnie. Naciągnął sobie mięsień, starając się utrzymać równowagę, więc jego twarz wykrzywił ból. Na szczęście szybko minęło. Chłopak nie chciał sprawić mistrzowi jeszcze więcej problemów. Wystarczyło mu to, że przez swoje gapiostwo skaleczył się magicznym orężem i teraz Ferez musiał go prowadzić do Akademii.
- Przecież możesz mieć przez to problemy. Możesz tak wprowadzać na teren zamku kogo zechcesz? – Grand nie raz słyszał, że na teren uczelni nie można wchodzić, kiedy się komu zachce. Nie wybierał się tam nigdy, wiedząc jak mało inteligentny jest, więc teraz świadomość przekroczenia bram napawała go lękiem.
- Mało mnie obchodzą problemy, uwierz.
Ferez pokiwał głową i roześmiał się prawie. Nie mógł nie usłyszeć jęku, jaki wyrwał się z gardła chłopaka, kiedy ten niemal się przewrócił, więc po chwili wziął go na ręce, przyciskając do swojego ciała dość mocno i ostrożnie trzymając swoją włócznię. Grand mógł dostrzec, że na jego twarzy tańczą miliardy odczuć – poprzez uczucie strachu, aż do uczucia rozpaczy. Mógł dostrzec to wszystko również w jego oczach, które spoczęły na twarzy młodego, choć się nie zatrzymał i nie patrzył pod nogi. Nie musiał patrzeć, bowiem znał drogę na pamięć, a i z uczniem na rękach szło mu się paradoksalnie lepiej, niż wtedy, kiedy ciągnął go za sobą, czy raczej niemal wlekł po ziemi.
- Wszystko będzie dobrze, na pewno. Nie powinienem był cię w ogóle narażać na to wszystko – zamruczał, skręcając przy ostatnich liniach drzew ze ścieżki, aby nie wyjść blisko wioski, a już na ścieżkę prowadzącą do Akademii. Chciał oszczędzić wioskowym mieszkańcom widoku chłopaka, a przede wszystkim oszczędzić niedomówień, jakie mogłyby wyniknąć.
- Och zamknij się już, ok? Nie jesteś winien tego, że ja mam dwie lewe ręce – wyrzucił z siebie Grand tak gwałtownie, że aż sam się zląkł. Nie protestował przed niesieniem go na rękach. Wtulił się nawet w tors Mistrza czerpiąc z niego ciepło i siłę. Ale zarzuty jakie mężczyzna sobie postawił rozzłościły go niespodziewanie mocno. Wbił ciemne oczy w płynne złoto oczu Fereza i wziął głębszy oddech. – Nie musiałem się zgadzać na to żebyś mnie szkolił. Nie musiałem polubić cię jako kota. Nie musiałem iść z tobą do lasu ani pozostawać na noc. Mogłem się w każdej chwili odwrócić i odejść, prawda? Więc skoro zostałem, wiedząc jaką ofiarą losu potrafię być, i skoro nie obwiniam cię za to, że się zraniłem, to przestań bredzić. Wystarczy mi świadomość, że jestem idiotą. Moja własna – Widocznie złość i rozżalenie na mistrza związane z jego podwójną osobowością, znalazło ujście teraz, kiedy wywarczał mu to, co myślał na temat obwiniania się przez mężczyznę za jego błędy.
- Grand, mnie się nie da nie lubić – Uśmiechnął się kpiąco, zatrzymując się na chwilę, aby móc swobodnie zamknąć usta chłopaka swoimi własnymi. Poczuł się taki niedoświadczony w wylewaniu swoich żali, że nie potrafił inaczej postąpić. Cóż mógłby mu powiedzieć, kiedy poniekąd młody miał rację. Z drugiej jednak strony mylił się, ale to pozostawało tylko i wyłącznie do wglądu samego Fereza. Kiedy już poczuł nadzieję na to, aby jego uczeń zamilknął skonsternowany, albo przynajmniej na tyle się wkurzył, aby nie móc zebrać słów, oderwał się od jego ust i ponowił wędrówkę nieco szybszym krokiem. – I nie jesteś ofiarą losu. Tylko ty sobie to wmawiasz, bo ja tak nie uważam. Nigdy tak nie uważałem i uważać nie będę, a nawet jeżeli jesteś… To co z tego? Ważne, że jesteś przy mnie i ważne, że nie odwróciłeś się i nie odszedłeś – dodał nieco ciszej, bowiem wchodzili na ścieżkę prowadzącą do zamku.
Wtedy to Ferez jeszcze bardziej przyspieszył kroku na prostej drodze, a Akademia rosa im niemal w oczach, jak grzyby po deszczu, choć znów taka ogromna nie była.
Oczywiście, że pocałunek zamknął usta chłopakowi. Nie było innej opcji. Przecież nie będzie paplał, kiedy gorące wargi jego mistrza przyciskają się do jego ust i kradną oddech. Odczekał też aż mężczyzna powie, co ma do powiedzenia. Chciał mu wykrzyczeć jeszcze o wiele więcej, ale dostrzegł, że las zniknął i że przed nimi pojawiła się majestatyczna Akademia. Aż mu zabrakło tchu, a przyspieszony krok mistrza sprawił, iż ciało chłopaka samo wcisnęło się w jego objęcia jeszcze bardziej.
- Nigdy więcej nie całuj mnie, kiedy mam ochotę na ciebie nawrzeszczeć. Bo kiedyś nie wytrzymam i cię trzasnę – wysyczał przez zęby, bojąc się podnieść głos, nawet do szeptu.
Akademia onieśmielała go już teraz, a co dopiero będzie, kiedy zostanie do niej wniesiony? Nie, nie pozwoli na to, by Ferez go wniósł w progi tej uczelni. Nie zawita tam jako ofiara. Nieważne, że nią był. Może przecież choć stworzyć pozory, że przyszedł tu, bo chciał, a nie przyciągnięto go tu siłą.
- I postaw mnie. Mam ranną dłoń, nie nogę. Mogę iść – dodał po chwili, jeszcze bardziej zniżając głos.
Ferez aż zatrząsnął się od powstrzymywanego śmiechu, kiedy Grand tak zabawnie mu groził.
- Jakbyś mnie uderzył, to całowałbym cię dopóki zabrakłoby ci sił na to, aby mnie bić, a później dalej. Mówiłem, że to bardzo skuteczna broń – wyszeptał, starając się nie śmiać. Nie postawił chłopaka na ziemi, bo i po co miałby to robić. Bardzo wygodnie mu się go niosło. – Jesteś moim księciem dziewicą, więc owszem, wniosę cię do akademii – stwierdził, zaciskając dłonie na ciele młodego odrobinę bardziej, aby przypadkiem nie zachciało mu się wyrywać.
Jak tylko stanęli pod wielką bramą, rozejrzał się w poszukiwaniu strażników. Podniósł z tego powodu głowę wysoko, bowiem krążyli na murach niczym sępy, wypatrując gości i niebezpieczeństw.
Grand natomiast nadął policzki obrażając się na cały świat i Fereza razem z nim do kupy. Nie to nie. Niech go niesie. Jeszcze nadejdzie godzina zemsty a wtedy zobaczymy kto będzie górą! Już miał wyrzucić mężczyźnie, że dziewica to z niego taka jak z jego babki księżniczka, ale zobaczył strażnika i usłyszał głos swego mistrza. Te dwie rzeczy na raz skutecznie odebrały mu chęci do dyskusji.
- Hej wy tam! – zakrzyknął, usiłując zwrócić na siebie uwagę magów powietrza. – Mam tu rannego w bojach wojownika! Zawołajcie Rektora i otwórzcie mi bramę!
Zabrzmiało to jak rozkaz i odbiło się grymasem na twarzy strażników. Niemniej po chwili jeden z nich tak po prostu skoczył na dziedziniec, znikając za murem.
Szatański umysł chłopaka podsunął mu myśl, z której realizacją ciało nie miało najmniejszego problemu. Jak na zawołanie, na potwierdzenie słów Fereza, głowa chłopaka opadła na pierś mężczyzny, z gardła wydobył się bolesny jęk, a ręce i nogi zwisły bezładnie. Skoro miał być rannym w bojach wojownikiem to choć niech będzie takim, na którego widok serce staje z przerażenia. Bajarz w środku Granda odżył i znalazł się w swoim żywiole, kiedy chłopak przybrał minę niebotycznie nieszczęśliwego człowieka. Na jego widok, można by uznać, że gdzieś niedaleko toczy się potężna bitwa, a on jest niesiony z powodu pourywanych członków i ledwie zipie.
Minęło kilka dłuższych minut, nim brama akademii zaczęła się z wolna otwierać, robiąc przy tym sporo hałasu, odpowiedniego do otwierania metalowych krat.
- Ale nie cuduj Grand, bo wyglądasz naprawdę jak baba, a nie jak wojownik. Wojownicy nie mdleją, chyba, że mają ciało na wylot przeszyte mieczem – wyszeptał Mistrz, ale nie spoglądał na chłopaka, ponieważ z oddali zauważył wyłaniającą się z zamku osobę Rektora. Bardzo niezadowolonego Rektora, który chyba też się na niego obraził za opuszczenie go. Poprawił sobie na rękach swojego ucznia i gdy tylko żelastwo uniosło się w górę, nie czekając na przyzwolenie właściciela Akademii, ruszył żwawo do wnętrza na dziedziniec.
- To jest ten twój chłopak, który ma potencjał wielkiego woja? Jakoś nie widzę, żeby był ranny.
Lasair spojrzał na Granda badawczo, z nad swoich okularów i nieco z góry na samego Fereza. Był od niego wyższy. W oczach mężczyzny zapłonęła czerwień, choć prawdopodobnie była to tłumiona zazdrość do której nigdy by się nie przyznał. Młody mógł dostrzec, o ile zamierzał otrząsnąć się z udawanego letargu, że Rektor nie tylko jest dostojny z tytułu, ale również cała jego osoba ma w sobie coś poważnego – oczywiście w odpowiednich granicach i głównie przez czarne, niemal żałobne ubrania, bowiem nie mógł wiedzieć, że mistrz ognia częściej zachowywał się niczym rozkapryszone dziecko.
- Jest poważnie ranny, jest śmiertelnie ranny, a na dodatek skręcił sobie kostkę, jakby mu było mało tego, że zranił się moją włócznią.
Zmiennokształtny prychnął, niosąc chłopaka do zamku, a Rektor podążył za nimi, przewracając co rusz oczyma na wszystkie strony i robiąc dość głupie miny, parodiujące powagę sytuacji i marudzenie Kota. Kiedy usłyszał o włóczni, mina mu nieco zrzedła.
- Sądzisz, że ktokolwiek jest w stanie mu pomóc? – spytał Rektor bez przekonania, machając jeszcze dłonią na strażników, aby zamknęli za nimi bramę.
Z ciężkim westchnieniem Grand otworzył oczy i spojrzał morderczo na mistrza. Że niby wygląda jak baba? A kto tu panikuje z powodu skaleczenia? No też coś. Postanowił obrazić się na Fereza i nie odzywać się do niego do końca życia za takie potraktowanie jego talentu aktorskiego. Usłyszawszy Rektora popatrzył na niego z powaga i dumnie podniesioną brodą. Skinął mu też na powitanie, nie odzywając się, bo nie miał pojęcia jak miałby się zwracać do właściciela takiej posiadłości, który na dodatek nie skacze z radości na jego widok. Nie wtrącał się w wymianę zdań mężczyzn. Obserwował jedynie otoczenie i słuchał słów, które padały z ich ust, rejestrując te, które najbardziej, wedle jego mniemania, zasługiwały na zarejestrowanie. 'Sądzisz, że ktokolwiek jest w stanie mu pomoc?' – tak to zdanie dudniło mu w głowie, jak dzwony alarmowe na kościelnych wieżach. Dlaczego miał wrażenie, że to zabrzmiało jak wyrok śmierci dla niego? A może to nie było wrażenie, tylko prawdziwe odczucie? Z lekiem i narastającą panika popatrzył w oczy Fereza. Ok, nie bał się. Ale to jedno zdanie zaszczepiło w nim obawę na miarę nieuniknionego przeznaczenia.
- Sądzę, że owszem – Ferez odwzajemnił spojrzenie chłopaka i uśmiechnął się do niego już bardziej czule i pocieszająco, po czym ucałował go w czoło, jak gdyby nigdy nic. – Będzie dobrze. Po moim trupie pójdziesz na drugą stronę – powiedział bardzo poważnie, jakby miał zamiar dotrzymać tej obietnicy i oddać co najmniej duszę diabłu za wyleczenie swojego ucznia.
Lasair westchnął przeciągle na ten akt czułości i zacmokał ze zniecierpliwieniem. W środku, po przekroczeniu głównych wrót, znajdowały się schody w dość pokaźnym holu. Po lewej był wąski korytarz, prowadzący do jadalni, a po prawej nieco szerszy, prowadzący do pomieszczenia służącego za salon. Obok schodów były dwa przejścia w głąb, do innych korytarzy, które znajdowały się na parterze. Zmiennokształtny poniósł chłopaka w stronę jadalni. Tamto pomieszczenie służyło również za miejsce opatrywania dzielnych wojowników, o czym jednak młody również wiedzieć nie mógł. Poza tym było dobrze oświetlonym pomieszczeniem i najcieplejszym w całym zamku, wszak Rektor uwielbiał ciepło, a dużo czasu spędzał na siedzeniu w jadalni i opychaniu się czekoladowym ciastem.
- Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, kogo mam zawołać, ale w czasie kiedy będę poszukiwał odpowiedniej osoby, możesz mi zrobić kakao.
Rektor nadął policzki, a gdy już odprowadził Fereza i Granda do jadalni, odwrócił się na pięcie i wyszedł ponownie na hol, po czym schodami skierował się w górę, na wyższe piętra. Musiał znaleźć jakiegoś maga wody, który nie wychowywał się na zamku i który podróżował. Skoro on nie znał tego, czym włócznia była nasączona, czy czaru jaki miała na siebie nałożony, to medycy z zamku tym bardziej nie mogli tego wiedzieć.
- Poczekasz chwilę? Zrobię Lasairowi kakao i tobie przy okazji również –Zmiennokształtny usadził chłopaka przy stole dość blisko wejścia do kuchni i cmoknął w policzek, znikając zaraz za drzwiami pomieszczenia.
W jadalni było pusto. Uczniowie porozchodzili się po podwieczorku na odpoczynek. Przez witraże sączyło się ostatnie światło popołudniowego słońca, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach placków…

~*~*~*~*~
Tutaj zaczyna się zupełnie nowy rozdział w życiu nieszczęśnika Granda.
Jak mu się będzie wiodło i czy nauczy się kiedyś władać bronią bez kaleczenia się i rozbijania wszystkiego dookoła? Oto pytania, na które jeszcze nie ma odpowiedzi. 

Niestety perspektywy na to, że odpowiedzi te kiedyś nadejdą są znikome, więc nie polecam czekania na ciąg dalszy losów 'Wioskowego Woja'.