czwartek, 11 kwietnia 2013

Grand - Rozdział 1.


Akademia została zamknięta i odcięta od świata. Nie stało to jednak na przeszkodzie komuś, kto mógł bezproblemowo wspinać się na wysokie mury, skakać z nich, a przede wszystkim przemieszczać się bezszelestnie. Tak naprawdę wszyscy widzieli, jak wielki kot wchodzi i wychodzi z zamku, ponieważ miał na to pozwolenie od samego Rektora. Miał mieć „oczy i uszy szeroko postawione”, jak mawiał sam właściciel tego przybytku. Dochodził do tego jeszcze niesamowity węch, który Ferez odziedziczył w darze po przodkach.
Jak każdy wieczór – po przespaniu połowy dnia – wymknął się do lasu poza murami Akademii, aby dla rozrywki pogonić biedne wiewiórki, albo też upolować jakąś sarenkę. Zbliżała się wiosna, małe kwiatki wyrastały z ziemi, a niewielkie łąki obrastały pachnącymi ziołami i innym zielskiem. Wielka puma, bo zaiste zmiennokształtny był pumą, przechadzała się pomiędzy listowiem, nie robiąc żadnego hałasu. Co ciekawe, ginęła w mroku drzew. Futro dość skutecznie i powoli zmieniało się na wiosnę na nieco ciemniejsze, aby w lato stać się czarnym, więc i puma była dość nietypową odmianą tego gatunku. Pomijając oczywiście fakt, że było to stworzenie zmiennokształtne, więc tak naprawdę mag, który przybierał zwierzęcą postać, kiedy miał na to ochotę.
Wiosna, to najpiękniejsza pora roku, jaka mogła się przydarzyć Ferezowi. Uwielbiał miliony zapachów, jakie roztaczały się w lesie, dlatego z zamysłem wielkiego ich konesera, kroczył mniej lub bardziej udeptanymi ścieżkami między drzewami.
- Cholerna wiosna! – Poniosło się po lesie.
To młodzieniec z pobliskiej wioski, przechodząc przez kępę trawy i wdeptując w maź, która mogła być zarówno błotem z rozmiękniętej na wiosnę ziemi, jak i czymś o wiele mniej przyjemnym i o wiele bardziej śmierdzącym wyraził swoje niezadowolenie. Poczuł jak jego noga, obuta w skórzany trzewik, zapada się w miękkiej, podejrzanej mazi aż po kostkę i, o zgrozo, część owej mazi wkrada się podstępnie do wnętrza buta, brudząc mu stopę. Z wyrazem obrzydzenia na nieogolonej twarzy przestąpił przez kępę drugą nogą i zaczął oglądać to, co tak bezceremonialnie zakłóciło mu spokój dnia i spaceru.
Nietrudno było dosłyszeć siarczyste warknięcie, bowiem w lesie było cicho i ciemno. Gdzieś po drzewach przeskoczyła wiewiórka, to gdzieś indziej zahukała sowa, lecz poza tym było cicho. Na miękkich kocich łapach, kierowany również swoją nieustępliwą ciekawością, zmiennokształtny skierował się bliżej miejsca skąd doszło go warknięcie. Wyłonił się z krzaków, które zaszeleściły złowrogo i zatrzymał się, gdy w końcu dostrzegł kogoś. Nie omieszkał obejrzeć przybysza dla zasady, z dalszej odległości, tocząc w głowie szekspirowski dramat pod tytułem "Iść powąchać, czy nie iść powąchać, o to jest pytanie!".
Odziany w strój mający mu bardziej pomagać w przedzieraniu się przez leśne ostępy, niż mu w tym przeszkadzać, młodzieniec przysiadł na powalonym drzewie i z nieskrywanym obrzydzeniem zdjął z nogi buta ubabranego czymś o nieokreślonym kolorze.
- Cholerne zwierzaki! Że też nikt nie nauczył ich, że jak się załatwi swoje potrzeby to należy to zakopać – warczał, oj warczał. Nie miał, co prawda pewności, co takiego zawitało do jego buta, ale na wszelki wypadek psioczył na zwierzęta i ich niekulturalne zachowanie. Jego lniane spodnie na szczęście przetrwały bez skazy zapadniecie się w brei, bo gdyby i one były ubabrane to być może mężczyzna zdejmowałby je w tej chwili z równie wymownym obrzydzeniem. Usłyszał szelest i cichy trzask, owszem. Ale czy jakieś tam ostrzegawcze trzaski miały mieć teraz większe znaczenie niż to, że ma ubrudzone obuwie? O nie! Delikatnie, trzymając buta koniuszkami palców, uniósł go do góry i zbliżył nos, aby powąchać maź znajdującą się na nim.
Zmiennokształtny gdyby mógł, to roześmiałby się na takie zachowanie. Cóż komuś przeszkadzało łajno w lesie, skoro było tego tak dużo, jak dużo było zwierząt? Niedźwiedzi, saren, łosi i innych mniejszych lub większych? Ferez z zaciekawieniem przyglądał się mężczyźnie, a koci łeb odchylił w bok, co musiało wyglądać dziwnie, jak na tak wielkiego kota. Po chwili oblizał pysk i podniósł ciężki zad z ziemi, aby bliżej przyjrzeć się nieznajomemu, wrażliwemu podróżnikowi. Bezszelestnie, miękkimi krokami, mając opuszczony łeb, zaczął się zbliżać do źródła narzekań, aby przypadkiem mężczyzny nie wystraszyć. Ludzie wszak dziwnie reagowali widząc wielkiego kota, który powinien siedzieć, gdzieś blisko pustynnych, skalistych terenów, a nie w lesie obok zamku.
Młody mężczyzna odetchnął z ulgą. Nie, nie było to nic śmierdzącego i wychodzącego z tego mniej przyjemniejszego dla oka otworu zwierzęcia. Błoto! Zwykłe, wiosenne błoto. Niemniej nie pocieszyło go to na tyle, aby powrócił nastrój pełen skowronków i motylków. Ze znacznie mniejszym obrzydzeniem zaczął wycierać buta w liście i gałązki, których przecież w lesie było pod dostatkiem, a które teraz nadały mu się właśnie do tej czynności. Mamrotał pod nosem jakieś mniej lub bardziej nadające się do słuchania epitety i warczał na przemian z westchnieniami. Musiał iść dalej. Musiał znaleźć te cholerną chatkę na kurzej łapce, bo inaczej macocha... Ej, nie, nie, nie żadną chatkę. Musiał znaleźć jaskinię, w której podobno zaszył się jego dziadek po kolejnej awanturze o kochanice z wioski, jaką zrobiła mu babka. A tłumaczenie sobie, że szuka chatki na kurzej łapce pomagało mu znieść trudy i niechęć do chodzenia po leśnych ostępach.
Wielkie koty nie potrafiły mruczeć, lecz czego się nie uczą, kiedy chcą się komuś przypodobać? Ferez opanował więc sztukę mruczenia, jak tylko jego ciało nauczyło się w pełni kontrolować przemiany. Podszedł blisko nieznajomego i dopiero wtedy uniósł łepetynę i wciągnął w swój ciemny nochal masę powietrza z zapachem nieznajomego, nie przestając przy tym mruczeć. Ogon przeciął powietrze z zadowoleniem i chociaż zapach nie był jakoś szczególnie zniewalający, jak w przypadku innej osoby, którą znał, to też nie był zły, ot ludzki.
Mężczyzna usłyszał więc za sobą dość głośne mruczenie. But wyleciał mu z ręki, a on sam poderwał się z pnia, odwracając się i patrząc z niemałym zdziwieniem na te górę futra, która nie dość, że mruczała, to jeszcze machała ogonem niczym liną z jakiegoś ogromnego statku, których naoglądał się, będąc na naukach w dalszych częściach kraju.
- Nosz... Jeszcze mi brakowało futrzanego obserwatora, który ma chęć na kościsty obiad złożony z jednego dania o nazwie Grand – wysyczał młodzieniec, wbijając spojrzenie w zwierzę i ponownie siadając na pniu.
Bał się? Ciężko było powiedzieć czy się bał czy bardziej irytowała go obecność kota, który podszedł go tak bezczelnie i najwyraźniej dobrze się bawił, obserwując go, bowiem ogon mu żył własnym życiem.
- Pójdziemy na układ, hm? Ja nie będę się darł wniebogłosy, a ty pożresz mnie, zaczynając od głowy, żebym nie musiał patrzeć przed śmiercią, jak w twojej paszczy znikają moje cenne ręce i nogi – Szlag jeden wiedział czy kot go rozumiał i czy rozmawiając z nim nie robił z siebie kompletnego idioty, ale wolał to niż ucieczka na jednej nodze z piskiem i łzami w oczach.
Kocisko oblizało się wymownie. Ferez nie umiał sobie odmawiać takich okazji. Po chwili jednak zatrzepał łbem, co zapewne dla człowieka miałoby oznaczać, że nie jest interesującym posiłkiem i podszedł bliżej. Skoro mężczyzna siedział na pniaczku, to kocisko z niego skorzystało, wchodząc przednimi łapami na drewno. W przeciwnym wypadku zapewne nos Fereza wylądowałby między nogami nieznajomego, a tak mógł prawie sięgnąć mu do torsu. Ogon faktycznie żył własnym życiem, jakby wbrew temu, co robiła reszta futrzastego ciała. Po chwili kocisko zajęło się tym, co lubiło robić najbardziej, czyli obwąchiwaniem, mruczeniem i jawnym domaganiem się drapania za uszami. Zwierzę uwielbiało ten rodzaj pieszczoty i Ferez nigdy nie przyznałby się, że w ludzkiej postaci też to uwielbiał, nawet bardziej.
- Ej! Ty nie chcesz mnie zeżreć. Ty chcesz... Oj, kocie... Co ja jestem, drapaczka do wynajęcia przez zastraszenie?
Może i miało to brzmieć groźnie, a może miały być to tylko pozory, niemniej Grand wyciągnął rękę w stronę łba kociska i ostrożnie wsunął palce w futro. Było przyjemne, a od kota biło ciepło. Chłopak, zapomniał o swojej bosej stopie i bucie ubabranym w błocie. Kot łaszący się do niego przypomniał mu jak bardzo pragnął mieć zwierzątko, a jak często słyszał, że to głupota trzymać w domu coś, co się nadaje na obiad. Uśmiechnął się i przejechał palcami po łbie pumy, patrząc jak jej sierść układa się miękko pod jego palcami i jak szybko powraca do pionu, gdy tylko jego dłoń się odsunie.
- Nie jesteś jednak groźny. Moja babka zastanawiałaby się jak smakujesz w ziołach, ale ja chyba nie chciałbym widzieć cię na stole, bez futra, z kalarepą w pysku.
Na ostatnie słowa, kocisko dosłownie cofnęło się i wybałuszyło oczy. Była to zaiste ludzka reakcja Fereza na zasłyszane słowa. Otrzepał się i prychnął. Nie chciał być czyimś obiadem i nie widział się w tej roli, aż mu się jego kocia, miękka i bardzo zadbana sierść zjeżyła na plecach. Niemniej po chwili powrócił do głaszczącej go dłoni, bo było to ukojeniem na jego delikatnie nadszarpniętą wyobraźnię. Mężczyzna, czy też chłopak mógł dostrzec również skórzaną, misternie plecioną obrożę na jego szyi, co jeszcze bardziej upodabniało go do domowego zwierzęcia. Z tą różnicą jednak, że chyba nikt nie trzymał w domu prawie stukilowej, prawie dwumetrowej w długości – plus około metra ogon – i ponad pół metra wysokiej w kłębie pumy. I owszem, jego wykorzystywanie ludzkich rąk do drapania było zaiste bardzo widoczne. Nic nie sprawiało mu takiej przyjemności, nawet ocieranie się o ostrą korę drzew.
Grand przez chwilę pomyślał, że kocisko ma dość, że już mu się znudziło drapanie albo, jak mogło się też przytrafić, stwierdziło jednak, że zamieni przyjemność drapania na przyjemność konsumowania i ogryzania smakowitych ludzkich kostek, leżąc na świeżo wyrośniętej trawie. Na szczęście puma szybko wróciła, więc chłopak ponownie rozpoczął zabawę w drapaczkę. Przynosiło mu to sporo przyjemności, więc jakoś nie miał zamiaru z tego rezygnować. Natrafiwszy na obrożę zatrzymał dłoń na pasku dłużej i przyjrzał mu się uważnie.
- Ech, jesteś już czyjąś maskotką. Zazdroszczę tej osobie. To pewnie jakaś nieźle zbudowana i bogata panna, która wieczorami siada przy tobie w przezroczystej koszulce, wypachniona olejkami i z rozwiązanymi włosami. Pochyla się nad tobą, szepcze, jaki to jesteś mięciutki i przyjemny i obiecuje, że będziesz jej na wieczność. Zazdroszczę ci brachu... – Westchnienie na koniec wypowiedzi mogło oznaczać tylko jedno: rozmarzył się. A dowodził tego też jego błogi uśmiech i zaczerwienione policzki.
Ferez ponownie się otrzepał. Nie ciągnęło go do romansów. Nigdy, ale to naprawdę nigdy nie myślał o tym, aby wdawać się w jakieś schadzki, czy to z pannami, czy z mężczyznami, chociaż nigdy niczego nie wykluczał. Naparł nieznacznie łbem na ciało mężczyzny, aby wyrwać go z zamyślenia, bo jak to się często u ludzi zdarzało: im bardziej zagłębiali się w swoje myśli tym bardziej drapiące za uszami palce zwalniały. Kocisko upomniało się też w nieco inny sposób, więc mężczyzna w jednym bucie poczuł na swojej dłoni szorstki, wilgotny język. Kocie ciało nalegało na więcej pieszczoty i jeszcze więcej, więc znów nie minęło wiele czasu, jak Ferez naparł jeszcze bardziej, przekroczył pieniek, schodząc z niego i zaczął się ocierać o nieznajomego, mrucząc wniebogłosy pod wpływem przyjemności.
- Ejejej... – Grand odchylił się nieco, powracając do świata żywych i uśmiechając się do kociska, które niemal zmusiło go do położenia się na pniaku, tak było natarczywe. Ułożył dłonie na potężnych barkach futrzaka i odepchnął go lekko w tył, prostując się i siadając ponownie w wygodnej pozycji. – Umawiamy się, że ja cię drapie, a ty odpuścisz sobie gwałt, ok? Nie gustuje w futrzanych kochasiach w moim łożu, a tu nawet łoża nie widać, więc... – Uniósł wyżej brwi i potargał sierść kota na jego łepetynie, niczym czuprynę niesfornego chłopaczka z podwórza. – Nie będę twoją poduszka, ani twoim posłaniem, a w zamian za to dostaniesz drapanie do czasu aż mi ręce omdleją. Może być? – Niewiadomo skąd wzięło się w nim tyle odwagi i bezpośredniości, ale ujął w dłonie pysk kota i spojrzał mu w głąb kocich ślepi.
Kocisko, tak jak i sam Ferez, miało oczy w kolorze ciemnego miodu pitnego.
Na propozycje przystał, pomimo tego, że nie miał pojęcia, dlaczego mężczyzna zaraz pomyślał o gwałcie. Niemniej myśl o tym, aby spać przy kimś wydawała się naprawdę kusząca. Oczywiście przy kimś, kto nie wydzielał z siebie ogromu ciepła, jak na przykład Rektor, ani nie roztaczał wokoło siebie chłodu, jak dziwny mężczyzna, który porwał mu ulubioną znajomą. Zamruczał wymownie, niby zgadzając się, ale kiedy spojrzał w oczy mężczyzny jego kocia natura wygrała i zmusiła go do tego, aby jakoś odwdzięczył się za pieszczotę. Język pumy odnalazł twarz Granda i naznaczył ją obficie śliną. Ferez musiał przyznać, że smakowało mu to co poczuł. Bardzo! Gdyby tylko wiedział, gdzie te cudowne palce mieszkają...

1 komentarz:

  1. Witam,
    ojjj, dawno tutaj nie zaglądałam, ale mam nadzieję, ze teraz uda mi się dość regularnie tutaj zaglądać. Opowiadanie zapowiada si e na bardzo ciekawe. Ferezowi spodobały się palce, ale bez reszty ciała te palce nie wiele zdziałają... Choć gdzieś w głębi duszy żywię nadzieję, na kontynuację kiedyś tam „Zapachu ciemności” bo to opowiadanie bardzo mnie wciągnęło....
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie i gorąco Basia

    OdpowiedzUsuń